PiS szuka, 24.06.2024

 

PiS szuka kandydata na prezydenta. „Ten scenariusz może poważnie zaszkodzić partii”

 

Mężczyzna przystojny, młody, światowiec z językami, ale wierny partii, a na pewno prezesowi – takie wymagania stawia Prawo i Sprawiedliwość w castingu na swojego kandydata na prezydenta. Czy ktoś w ogóle je spełnia?

Nic dwa razy się nie zdarza – śmieje się polityk PiS pytany o to, czy uda się za rok powtórzyć manewr z 2015 r. i wystawić szerzej nieznanego polityka, który jak Andrzej Duda okaże się czarnym koniem wyścigu.

Wszystko zależy jednak od prezesa, a Jarosław Kaczyński chciałby „to” przeżyć jeszcze raz. Problem w tym, że jakoś nie widać kandydata, który mógłby spełnić marzenie prezesa.

W sondażach padają nazwiska znane od dawna. Największym poparciem niezmiennie cieszy się w nich Mateusz Morawiecki, a dalsza kolejność zależy od tego, o jakie nazwiska pytają ankieterzy. Morawiecki dystansuje swoją odwieczną rywalkę Beatę Szydło i Przemysława Czarnka. Ale PiS pyta wyborców nawet o Kacpra Płażyńskiego i Marcina Mastalerka. Na szarym końcu jest Elżbieta Witek i niedawny faworyt prezesa Tobiasz Bocheński.

– Na giełdzie pojawia się moje nazwisko, ale w porównaniu z Mateuszem Morawieckim jestem tam marginalnie – kryguje się Tobiasz Bocheński i natychmiast dodaje: – Wybór należy do kierownictwa partii.

A potem wylicza wymagania. Po pierwsze, kandydat musi być wierny programowi Prawa i Sprawiedliwości w stawianiu polskiej racji stanu na pierwszym miejscu. Nie może być za bardzo konfliktogenny. – To znaczy stoi oczywiście przy swoim stanowisku, ale niekoniecznie musi się zderzać z drugą stroną za każdym razem, a raczej tłumaczyć i argumentować, bo prezydent jest urzędem, który łączy – tłumaczy Bocheński. I musi być oczywiście darzony zaufaniem i szacunkiem.

Lista, z której na Nowogrodzkiej szuka się kandydata idealnego (niemal), jest jednak wyjątkowo długa i dawno wykroczyła poza pierwszoligowych, a nawet drugoligowych działaczy. Poza wymienionymi już pojawili się na niej także posłowie Waldemar Buda, Andrzej Śliwka czy Zbigniew Bogucki.

– Buda to człowiek Morawieckiego, to nie jest zaleta w tej chwili – mówią politycy PiS. Bogucki to były wojewoda zachodniopomorski, w wyborach na prezydenta Szczecina dostał 27 proc. głosów. Śliwka był wiceministrem aktywów państwowych u Jacka Sasina, bez sukcesu startował na prezydenta Elbląga. Gdyby wybory głowy państwa odbywały się w zeszłym roku, nie mógłby kandydować, bo nie miał ukończonych 35 lat.

Na pisowskiej giełdzie nazwisk pojawił się też podobno kompletnie dziś zapomniany Piotr Nowak, były wiceminister finansów oraz szef resortu rozwoju i technologii, który odszedł z rządu po krótkim, ale bardzo gorącym konflikcie z Morawieckim. Premier uznał wtedy, że wyczerpała się formuła współpracy, ale w korytarzach huczało, że Nowak zaczął budować się w partii i przez wielu był traktowany jako przeciwwaga dla Morawieckiego.

A może czarnym koniem okażą się jedni z nielicznych pisowskich prezydentów miast: Lucjusz Nadbereżny ze Stalowej Woli albo Jakub Banaszek z Chełma?

– Dla nas kluczowe jest teraz poszerzenie elektoratu. Andrzej nawet w pierwszej turze w 2020 r. miał więcej wyborców niż my w parlamentarnych. Za rok nasz kandydat musi mieć ich jeszcze więcej. Szczególnie w drugiej turze, bo znów będzie pewnie plebiscyt: my i oni. To mobilizuje wyborców i podnosi frekwencję – tłumaczą nasi rozmówcy.

Poszerzać elektorat mógłby zdaniem polityków PiS szef Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki (informowała o tym Kamila Baranowska z portalu Interia). Na Nowogrodzkiej w to wierzą, bo na szefa IPN został wybrany przy współpracy z PSL. Jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej zmienił koncepcję ekspozycji zgodnie z polityką historyczną PiS i był dzięki temu promowany w prawicowej prasie (ale za wywiad z Nawrockim w „Sieciach” muzeum zapłaciło tygodnikowi braci Karnowskich 25 tys. zł). Jest wielbicielem Żołnierzy Wyklętych, może liczyć na wsparcie środowiska kibiców Lechii Gdańsk, do których się zalicza. W PiS uważają, że może przyciągnąć wyborców Konfederacji.

Jarosław Kaczyński rozegrał sprawę po swojemu: Beacie Szydło powiedział, że na czas wojny wyborcy wolą mężczyznę, a Mateuszowi Morawieckiemu, że nie jest idealnym kandydatem

Niektórzy w poszukiwaniu otwarcia na nowy elektorat zapędzili się tak daleko, że zaczęli wśród kandydatów do prezydentury wymieniać europosła Dominika Tarczyńskiego. „Twardziel, wojownik, zna języki” – wymieniają bez mrugnięcia powieką, kompletnie pomijając, że w walce o szeroki elektorat bulteriery sprawdzają się raczej słabo.

PiS wie o przyszłym kandydacie na kandydata na razie tyle, że ma być mężczyzną, mieć 40-50 lat, dobrze wyglądać, mówić w dwóch językach i kipieć energią do prowadzenia długiej, wyczerpującej kampanii.

Teoretycznie od przybytku głowa nie boli, ale tym razem to właśnie wielość kandydatów i brak tego idealnego przyprawia prezesa o ból głowy. Jarosław Kaczyński rozegrał sprawę po swojemu i od razu podciął skrzydła dwójce najpoważniejszych pretendentów. Beacie Szydło powiedział, że na czas wojny wyborcy wolą mężczyznę, a Mateuszowi Morawieckiemu, że nie jest idealny.

– To byłoby skrajnie nierozsądne, nie umieścić go na liście kandydatów. Ale czy to jest kandydat idealny do zwycięstwa? Nie. On jest wyjątkowo zdolny i go cenię, ale chodzi o to, że chcemy postawić na kogoś, kto ma realną szansę wygrać. Co nam z tego, że będziemy mieć świetnego, bardzo zdolnego kandydata, obytego w świecie, ale przegranego w drugiej rundzie. Potrzebny jest taki, który zdobędzie ponad 50 proc. – mówił prezes Jarosław Kaczyński dziennikarzom. – Mamy bardzo duży wybór między ludźmi, którzy mają różne zalety, ale wymogi wobec kandydata są wysokie.

Mateusz Morawiecki jest obciążony teką premiera. Dla dużej części elektoratu i działaczy to bankster, który zgodził się na mechanizm praworządności i nie zablokował Zielonego Ładu. Wszystkie afery PiS uderzają w byłego szefa rządu, a do tego podlane jest to sosem z frakcyjnych walk i maili Dworczyka, które szefa rządu obsadzają raczej w roli skupionego wyłącznie na własnym wizerunku średniego gracza niż prawdziwego lidera.

– Nie poprzemy – krótko odpowiada Michał Woś z Suwerennej Polski i tłumaczy: – Jeśli PiS wystawi tę postać, to na pewno nie spotka się z poparciem naszej formacji. Na pewno ta część Zjednoczonej Prawicy, którą my reprezentujemy, jest niezbędna do tego, żeby nasz wspólny kandydat wygrał.

Suwerenna Polska, czując, że wybór kandydata na prezydenta może być kluczowy dla przyszłości formacji, zaczyna mówić o prawyborach w ramach Zjednoczonej Prawicy. Kandydatem Suwerennej Polski miałby być Patryk Jaki. Ten pomysł pojawił się już w głowie Jarosława Kaczyńskiego w 2018 r. Wówczas prezes był tak bardzo oburzony zachowaniami prezydenta Dudy, że rozważał nawet wystawienie kogoś innego w wyborach 2020 r. Poszło o weto do ustaw sądowych. Od tamtego czasu prezes i prezydent nie rozmawiają właściwie w cztery oczy. Pomysł z Jakim upadł w głowie prezesa, ale jest w głowach walczących o polityczne życie polityków Suwerennej Polski.

– Byłby bardzo dobrym prezydentem – zapewniają partyjni koledzy Jakiego i przekonują, że prawybory pozwoliłby pokazać, kto ma największą charyzmę i może przekonać do siebie ludzi.

Ale PiS nie robiło nigdy prawyborów i prezes także teraz nie zamierza oddawać swoich prerogatyw w ręce koalicjanta, który do wyborów prezydenckich albo zostanie wchłonięty przez PiS, albo wyląduje na politycznym aucie.

Teraz jest czas na badania. Nie tylko w elektoracie PiS, bo Jarosław Kaczyński boi się, że tym razem najwierniejsi z wiernych wyborców nie wystarczą i trzeba zaangażować także mniej przekonanych.

– Zostanie powołane ciało, które ma badać kandydatów, może nawet zamówi jakieś badania tym razem – śmieje się nasz rozmówca, bo przed wyborami do Parlamentu Europejskiego nie było żadnych badań.

W ostatnich wyborach do Sejmu na PiS głosowało 7 mln 640 tys. wyborców. Bardzo dużo. Tylko że na Koalicję Obywatelską, Trzecią Drogę i Nową Lewicę postawiło ponad 11,5 mln Polaków. Andrzeja Dudę w 2020 r. wybrało 10 mln 440 tys., Rafał Trzaskowski dostał 10 mln głosów z małym kawałeczkiem. Na pierwszy rzut oka widać, że Trzaskowskiemu do Dudy brakowało znacznie mniej niż PiS do koalicji 15 października.

Ale nie to jest clou analiz, jakie w tej chwili prowadzone są na Nowogrodzkiej. Elektoraty się nie sumują i nie wystarczy ich zwyczajnie dodać, żeby powiedzieć, że kandydat koalicji 15 października, który trafi do drugiej tury, ma zagwarantowane 11,5 mln głosów. Kluczowe dla PiS jest to, że mimo frekwencji wyższej o 13 proc. między 2019 a 2023 r. partia Kaczyńskiego straciła ponad 300 tys. wyborców. To jest bardzo niepokojący trend, dlatego prezes musi znaleźć kandydata, który przyciągnie nowych.

– To musi być ktoś, kto nie ma żadnej negatywnej historii. Lepiej być nikim niż kimś, kogo nikt nie lubi – tłumaczą nasi rozmówcy z PiS. – Tak jak Duda. Bo nie oszukujmy się, że ktoś go znał 10 lat temu.

Andrzej Duda nie był pierwszoligowym graczem. Kiedy w listopadzie 2014 r. Jarosław Kaczyński ogłosił, że będzie reprezentował PiS w wyścigu do fotela prezydenckiego, wielu komentatorów zadawało sobie pytanie: „Piotr? Ten z Solidarności?”. Jednak Andrzej Duda miał już za sobą kawałek politycznej historii. Był człowiekiem Zbigniewa Ziobry, jego zastepcą w resorcie, miał za sobą nieudany start w wyborach do Sejmu i pracę w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prawie od dekady był w orbicie PiS.

Ci, którzy porównują rok 2015 z 2025 r., zapominają, że Jarosław Kaczyński nie zamierzał wtedy wygrać wyborów prezydenckich. To miała być wyłącznie przygrywka do tych najważniejszych wyborów w listopadzie 2015 r., fala wznosząca, która miała popchnąć PiS do wygranej. W swojej analizie pod koniec 2014 r. prezes PiS po prostu nie przewidział, że Bronisław Komorowski będzie miał tak fatalną kampanię, a wyborcy są aż tak zmęczeni pełną władzą Platformy.

Wygrana Andrzeja Dudy była przypadkiem. Na Nowogrodzkiej zapanowała nawet obawa, że prezydent z PiS może obniżyć poparcie w wyborach do Sejmu i Senatu, bo Polacy nie będą chcieli oddać władzy w ręce jednej partii. Ale chcieli.

Sytuacja jest teraz zupełnie inna. PiS musi postawić na kogoś, kto naprawdę ma szanse wygrać, bo tylko wygrana w wyborach prezydenckich gwarantuje partii, że będzie mogła patrzeć z nadzieją w przyszłość.

I nagle pojawił się scenariusz, który PiS może poważnie zaszkodzić. Jakiś czas temu Marcin Mastalerek, szef gabinetu prezydenta Dudy, rzucił od niechcenia, że może on na przykład chciałby wystartować. Wygląda na żart, ale nim nie jest. To sygnał z Pałacu Prezydenckiego na Nowogrodzką, że Andrzej Duda może wkroczyć do gry. W jaki sposób? Po prostu poprze kandydata, który nie będzie wybrankiem Nowogrodzkiej.

Czy to możliwe? A dlaczego nie. Między Pałacem a Nowogrodzką nie ma miłości, a między prezydentem a prezesem nawet sympatii. Z jednej strony PiS ma pretensje do Dudy, że za mało wspiera partię w kolejnych kampaniach, a z drugiej – w partii słychać żarty, że jak się prezydent zaangażował, to jego kandydat nie tylko nie wszedł do Parlamentu Europejskiego, ale zdobył mniej głosów od Ryszarda Czarneckiego, co jest nie tylko porażką, ale wręcz kompromitacją.

PiS nie potrzebuje już Andrzeja Dudy, bo nie wierzy, że głowa państwa może zawistować skutecznie przeciwko Tuskowi. Andrzej Duda z kolei nie potrzebuje PiS, bo nie będzie prowadził już kampanii, do której są mu potrzebne partyjne struktury i pieniądze. Może za to sprawdzić, czy poparty przez niego kandydat, ktoś, kto nie będzie się kojarzył wprost z PiS, ma szanse uzyskać trzeci wynik. To byłby już całkiem niezły kapitał do rozważań o przyszłości środowiska Zjednoczonej Prawicy.

– Nie wiem, czy taki plan realnie istnieje – zastrzega się nasz rozmówca. – Ale być może, gdyby Duda znalazł kandydata, który zdobyłby 20 proc. w pierwszej turze i mógł poprzeć kandydata PiS w drugiej, to znowu byłby ważny. Tylko to ma też drugą stronę, bo mógłby bardzo wkurzyć naszych wyborców – dywaguje polityk PiS.

Na razie w Zjednoczonej Prawicy jest więcej możliwych scenariuszy i potencjalnych kandydatów niż posłów w wieku 40-50 lat. To świadczy o jednym – jakkolwiek prezes czarowałby rzeczywistość, PiS nie ma z kogo wybierać. Są tylko tacy, którzy mogą stanąć do wewnętrznej partyjnej przepychanki, ale nie gwarantują żadnego sukcesu. Wieloletnia taktyka podcinania wyrastających zbyt wysoko delfinów w końcu przyniosła skutki. W partii nie ma nikogo poza prezesem.

 

https://x.com/KleofasW/status/1805304174353301510