Chlabicz-Polak, 13.03.2020

 

Zaraza – pożytki z historii

Zaraza - pożytki z historii

 

Historia daje liczne, poparte archiwaliami świadectwa, że – generalnie – nie warto być bardziej papieskim od papieża, nawet jeśli jest się akurat prawicowym redaktorem.

Po decyzji Watykanu o zamknięciu kościołów do kwietnia, w Polsce prawicowe media urządziły włoskim duchownym małe palenie czarownic. Było o porzuceniu wiernych w potrzebie, o sprzeniewierzeniu się misji i wreszcie o utracie wiary w moc sakramentów i modlitwy. I że nie tak to dawniej w czasach zarazy bywało.

Bo weźmy epidemię dżumy, która spustoszyła Europę w czternastym stuleciu. Wtedy to były złote czasy dla ludzi wiary. Kościoły pękały w szwach. Modlitwy przebłagalne odprawiano całą dobę. Drogami wędrowały zaś, prowadzone przez duchownych, całe zastępy biczowników, kaleczących się do krwi w intencji odegnania zarazy.

Jeśli ktokolwiek „skorzystał” na epidemii dżumy, to właśnie Kościół instytucjonalny. W sensie liczby wiernych, ale też materialnie. Ech, pomarzyć…

Redaktorzy wzdychający z nostalgią do średniowiecza, ani słowem nie wspomnieli jednak, że ta cudowna epoka absolutnej dominacji Kościoła w życiu wiernych i niewiernych skończyła się szybciej, niżby mogła, a to za sprawą… papieża Klemensa VI. To milczenie to pewnie dlatego, że jego metody walki z epidemią zupełnie nie pasowały redaktorom do obrazka ciągnących gościńcami procesji biczowników.

Dziś wiadomo, że za przywleczenie do Europy „czarnej śmierci” odpowiadały nie tylko szczury i pchły, ale przede wszystkim ludzie. I że z całą pewnością nie byli to Żydzi, którzy mieli sprowokować zarazę, „zatruwając studnie”. Do wymarcia niemal połowy europejskich chrześcijan przyczynili się głównie inni chrześcijanie, bo pod nieobecność supermarketów, multipleksów, aquaparków i transportu zbiorowego, do masowych zakażeń dochodziło właśnie podczas zgromadzeń religijnych. A pielgrzymi i biczownicy, wędrujący w pokutnych korowodach od miasta do miasta, roznieśli zarazę po Europie skuteczniej niż samoloty Ryanaira.

W tamtych czasach nikt jednak nie miał jeszcze prawa o tym wiedzieć, toteż w walce z epidemią zastosowano najgorsze z możliwych rozwiązań, dziś mało popularne wszędzie, poza naszym rodzimym episkopatem – jeszcze więcej mszy i procesji.

Na szczęście w tym nieszczęściu Europa miała wówczas inteligentnego, choć nie grzeszącego poszanowaniem przykazań papieża, który w sprawach ziemskich kierował się swoiście pojętą pragmatyką oraz głosem ówczesnej nauki. Toteż nie posłuchałby podpowiedzi redaktorów Terlikowskiego tudzież Ziemkiewicza.

Zdał się za to na rady osobistego lekarza – Guy’a de Chauillac, który z wirusologią nie miał wprawdzie wiele wspólnego, ale z doświadczenia wiedział o skutecznej walce z zarazą za pomocą wysokich temperatur oraz ścisłej kwarantanny.

A było się czego bać, bo w 1348 roku w Awinionie, który był wówczas siedzibą papiestwa, umierało ponad 400 osób dziennie, a zwłoki, których nie było już gdzie ani komu grzebać, wrzucano do rzeki (Rodanu), skądinąd poświęconej wcześniej jako miejsce pochówku przez samego papieża. Zaraza szalała więc w najlepsze, nie oszczędzając ani możnych tego świata, ani – o dziwo – stanu duchownego. Więcej nawet – szczególnie obfite żniwo zbierała właśnie wśród księży. Tymczasem w całym mieście nie było ani jednego respiratora, o aparaturze ECMO nie wspominając.

Za radą papieskiego lekarza, który wzorował się na doświadczeniach wcześniej dotkniętych zarazą Mediolanu i Florencji, z zamku Klemensa VI w Awinionie uczyniono więc zamkniętą na głucho twierdzę. Zgromadzono zapasy, po czym zarządzono szczelną, bezwzględną izolację od świata zewnętrznego. Dla pewności, że dżuma nie sforsuje kordonu sanitarnego wokół murów, wzdłuż nich na całej długości rozpalono ogień podsycany aż do zakończenia kwarantanny. Ogniska palono również we wnętrzach i to pomimo narastających upałów, co skutecznie zastąpiło niedobory masek i mydeł antybakteryjnych.

Nic nie wiadomo o modlitewnej aktywności papieża zamkniętego za zamkowymi murami. A przecież, mimo heroicznej rezygnacji głowy Kościoła z dochodów z tacy, doświadczono prawdziwego cudu. W samym centrum epidemii nikt z odosobnionych nie zachorował!

Że zaś Klemens VI był – jak już była o tym mowa wyżej – prekursorem rozsądnej zasady, by w sprawach tego świata kierować się nie tyle wiarą, co rozumem, nakazał podobne działania profilaktyczne w całej Europie.

Na początek zabronił prześladowania Żydów (bynajmniej nie ze współczucia, ale dlatego, że pogromy i egzekucje to też były „imprezy masowe”), a zaraz potem zakazał procesji biczowników i pielgrzymek oraz ograniczył zgromadzenia modlitewne. Epidemia przygasła niedługo potem, a niemal całkowicie ustała w rok później.

Oczywiście, ogłaszając zwycięstwo nad zarazą Klemens VI ani słowem nie wspomniał o medyku i pożytkach z dezynfekcji czy kwarantanny. Zasługi przypisał – bo był wszak papieżem – Duchowi Świętemu. Cóż, spiritus flat ubi vult, toteż niewykluczone, że pomysł z odwołaniem się w walce z epidemią do wiedzy, a nie wiary, podsunęła papieżowi Opatrzność właśnie. A być może nawet osobiście Duch Święty.

Niemniej od tamtego czasu Watykan, przynajmniej czasami, kwestie nauki decydował się powierzać naukowcom. Chwała mu za to i poprosimy częściej.

Historia to zresztą też nauka, która daje liczne, poparte archiwaliami świadectwa, że – generalnie – nie warto być bardziej papieskim od papieża. I to nawet jeśli jest się akurat prawicowym redaktorem.

 

koduj24.pl