PiS i covid-19, 31.10.2020

 

Andrzej Stankiewicz, 31.10.2020

Koronawirusowi szulerzy z rządu. W starciu z zarazą polskie państwo skapitulowało [ANALIZA]

Nasze szanse na przetrwanie zależą — po raz pierwszy w życiu — od kwestii najzupełniej pierwotnych: wieku, schorzeń zgrabnie zwanych współistniejącymi, może DNA i grupy krwi, poziomu jakiejś witaminy lub też przyjętych wcześniej szczepionek. W starciu z koronawirusem polskie państwo skapitulowało. O naszym losie zdecyduje raczej Darwin niż Kaczyński. I to naprawdę nie jest dobra informacja.

Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński oraz Piotr GlińskiMateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński oraz Piotr Gliński – Radek Pietruszka / PAP

  • W podejściu rządu do koronawirusa nigdy nie było żadnej logiki. Najpierw było lekceważenie, potem strach, wreszcie rozprężenie, teraz jest etap paniki
  • Gdy zaraza uderzyła wiosną, znosiliśmy to z godnością, powagą i w dużym poczuciu obowiązku — wszystko to stało w sprzeczności z tym, co sami często myślimy o naszych narodowych przypadłościach
  • To liderzy PiS zaczęli burzyć atmosferę koronawirusowego przejęcia. Powodem była polityka – prezes Jarosław Kaczyński chciał za wszelką cenę przeprowadzić wiosną wybory prezydenckie. Bez własnego prezydenta straciłby możliwość swobodnych rządów
  • Żeby zagonić nas do urn, w kampanii wyborczej obóz władzy wyłączył niemal wszystkie koronawirusowe bezpieczniki. Mieliśmy być przekonani, że już po kryzysie
  • W Polsce zaczął obowiązywać szwedzki model traktowania koronawirusa, ale nikt nam o tym nie powiedział. Zostaliśmy Szwedami przy okazji, bo Kaczyńskiemu to pasowało do politycznej ruletki
  • Uważany przez swych wyznawców, i przez siebie samego, za wizjonera Kaczyński okazał się politykiem krótkowzrocznym. Dziś płacimy za to cenę

Kontakt

Bliska mi osoba miała kontakt. Trafiła na zakażoną lekarkę podczas rutynowej, zaplanowanej tygodnie wcześniej wizyty. Dowiedziała się o tym kilka dni po wizycie, bo zadzwonili z przychodni, gdzie lekarka pracuje.

Wedle systemu, który zbudował rząd, sanepid powinien z miejsca poinformować bliską mi osobę, a także mnie i całą moją rodzinę, że lądujemy na kwarantannie. Zakaz wychodzenia, policja regularnie pod blokiem, jakieś kontrolne aplikacje w telefonie. Ale nikt się nie odezwał, policja przyjechała tylko parę razy do sąsiada alkoholika i złodzieja, karetka zresztą też. Kwarantannę odbyliśmy nieformalnie, za test — na szczęście negatywny — zapłaciliśmy bardzo dużo z własnej kieszeni.

Nie, nie mam o to pretensji do sanepidu. Wszak przed pandemią sanepid był służbą od badania jakości flądry w wakacyjnych smażalniach na Wybrzeżu. Pretensje mam do władzy za to, że przez pół roku nie zrobiła nic, by przygotować państwo do walki z COVID-19.

Finał jest taki, że na przełomie września i października, gdy wirus uderzył wyjątkowo mocno, Polska — która wedle propagandy PiS od pięciu lat rośnie w siłę, dzięki temu, że Bóg był łaskaw jej zesłać prezesa Kaczyńskiego — okazała się całkowicie bezbronna.

Chodzi nie tylko o sanepid. Chodzi o dzieci w szkołach, pozostawione samie sobie — najpierw bez przemyślenia wysłane do nauki w nowym roku szkolnym, potem w pośpiechu wycofywane ze szkół partiami. Chodzi o szpitale, w których zaczęło brakować miejsc, więc rząd w panice zaczął zajmować stadiony, hale sportowe i targowe centra, przekształcając je w poczekalnie śmierci z podręcznymi chłodniami.

Chodzi o narażenie naszego zdrowia i życia.

Rząd PiS działał bez żadnej logiki

Opowieść o tym, jak rząd traktował koronawirusa, pokazuje, że nie było w tym nigdy żadnej logiki. Najpierw było lekceważenie, potem strach, wreszcie rozprężenie, które skończyło się paniką.

Zaraza pojawiła się w grudniu 2019 r. w Chinach. Na początku roku była już w Europie. Długo, za długo polskie władze robiły wiele, by jej nie dostrzegać. Ba, by ją bagatelizować.

Pod koniec stycznia 2020 r. prezydent Andrzej Duda spotkał się z ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim. Nie kreślili jednak planów walki z pandemią, tylko szusowali na nartach w Zakopanem. W tym czasie we Włoszech byli już chińscy turyści, którzy przywieźli zarazę z Wuhan — wkrótce Italia stanęła na skraju przepaści.

Szumowski bagatelizował w TVN24 doniesienia z Wuhan: „Pamiętajmy, że w 10-milionowym mieście, jakim jest Wuhan, choruje 10 tys. osób. To jeden promil. To nie jest tak, że całe miasto uległo zakażeniu. Z tych 9-10 tys., zmarło w tej chwili około 200 osób, więc około 2 proc. Jak mieliśmy epidemię świńskiej grypy, w samej Polsce mieliśmy około 100 tys. osób chorych. To pokazuje różnicę i skalę zjawiska. Nie wydaje się, że koronawirus jest tak zakaźny jak grypa, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Wydaje się, że jest mniej zakaźny (…). Nie jest to dramatyczna ekspansja w tempie błyskawicznym”.

Kilka dni później, 2 lutego, Szumowski zapewniał na konferencji prasowej, że „państwo polskie osiągnęło stan pełnej gotowości”. Stojący u jego boku premier Mateusz Morawiecki deklarował: „Wielu Polaków zadaje sobie dzisiaj pytanie, czy są w obliczu tej panującej w Chinach epidemii bezpieczni. Chcemy podkreślić, że w Polsce jesteśmy bezpieczni”.

Następnego dnia szef sanepidu Jarosław Pinkas zapewniał w TVN24, że Polska poradzi sobie, gdy zostanie wykryty pierwszy przypadek koronawirusa. „Pewnie nie rozprzestrzenimy wirusa, dlatego że mamy dobry nadzór epidemiologiczny. Inspekcja sanitarna ma 101 lat doświadczeń w walce z chorobami zakaźnymi. Zaręczam, że damy radę” — zaznaczył.

Przesłanie o tym, że nie oddamy ani guzika trwało przez cały luty. „Chcemy być przygotowani nadmiarowo, na wszelki wypadek, gdyby wirus pojawił się w Polsce u większej liczby osób” — mówił 24 lutego Morawiecki. — „Wszelkie materiały medyczne, które służą do zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa, są w dyspozycji w Agencji Rezerw Materiałowych”.

A pod koniec lutego szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk zapewniał: „Jesteśmy przygotowani na koronawirusa niezależnie od skali ewentualnych zachorowań”. Szef sanepidu dodawał: „Strona rządowa prowadzi racjonalną politykę. Kiedy mówimy, że się przygotowujemy, to opozycja od razu: >A co żeście zrobili?<. Wielu polityków, którzy posługują się koronawirusem jako elementem gry politycznej, powinno sobie włożyć lód do majtek”. Jeszcze 4 marca, kiedy pojawił się pierwszy chory w Polsce, Szumowski oświadczył: „Ja bym nie powiedział, że ten wirus jest tak bardzo niebezpieczny”.

Od tego momentu każdego dnia słowa władzy weryfikowane były negatywnie.

Centrum Terapii Pozaustrojowej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w WarszawieCentrum Terapii Pozaustrojowej Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie – Leszek Szymański / PAP

Nikt nie mógł być przy nim w ostatnich chwilach

Prawda jest jednak taka, że nikt na świecie nie spodziewał się takiej zarazy, jaką mogliby wymyślić tylko marni pisarze science fiction. I nikt nie był na nią gotowy, może poza kilkoma krajami Azji, które walczyły wcześniej z epidemią SARS.

W tym sensie lekceważenie koronawirusa wynikało z założenia, że przecież nigdy wcześniej nic takiego się nie wydarzyło. Zarazy — takie jak SARS czy Ebola — omijały szczęśliwe społeczeństwa Zachodu, zbierając krwawe żniwo głównie w krajach uboższych. Czemu tym razem miałoby być inaczej?

Rząd przejął się dopiero wówczas, gdy wiosną epidemia zaczęła się w zastraszającym tempie rozprzestrzeniać w zachodniej Europie, zwłaszcza we Włoszech, Hiszpanii i Francji. Szybko także, za przykładem innych państw, w Polsce zaczęły obowiązywać restrykcje. Rząd zamknął nas w domach, wprowadził nakaz noszenia masek, zaryglował restauracje i większość sklepów, zakazał organizowania imprez rodzinnych, bardzo szybko w porównaniu z innymi krajami zamknął szkoły i utrudnił podróże zagraniczne.

Mój ojciec, od lat walczący z rakiem, umarł w samotności w szpitalu — nikt nie mógł być przy nim w ostatnich chwilach, bo rząd wprowadził zakaz odwiedzin. Pochowaliśmy go w momencie, gdy nie obowiązywał już bolesny przepis ograniczający liczbę żałobników do pięciu osób. Ale kilkoro moich przyjaciół tego przywileju nie miało — na pogrzebach ich bliskich być nie mogłem. Prywatna transmisja z pogrzebu dla znajomych? Widowiskowy przykład, jak bardzo nasze życie zostało zdewastowane.

Wtedy, wiosną, znosiliśmy to jednak z godnością, powagą i w dużym poczuciu obowiązku — wszystko to stało w sprzeczności z tym, co sami często myślimy o sobie samych i naszych narodowych przypadłościach.

Jakie wybory, gdy państwo walczy z zarazą?

Szkopuł w tym, że niemal od razu liderzy PiS zaczęli burzyć atmosferę koronawirusowego przejęcia, wzajemnej solidarności i społecznego wyczulenia. Powodem była polityka.

10. rocznica katastrofy smoleńskiej. Bez maseczek i zachowania dystansu10. rocznica katastrofy smoleńskiej. Bez maseczek i zachowania dystansu – Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Otóż obóz władzy miał od początku gigantyczny kłopot z tymi restrykcjami, które należało wprowadzić, by ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa. Chodziło o wybory prezydenckie, rozpisane jeszcze przed pandemią na 10 maja. Ponowny wybór Andrzeja Dudy był priorytetem Jarosława Kaczyńskiego, który bez własnego prezydenta straciłby możliwość swobodnych rządów.

Dlatego Kaczyński za wszelką cenę dążył do przeprowadzenia wyborów w tym terminie, bez względu na to, że ograniczenia i zdrowy rozsądek je wykluczały. Wtedy, wiosną, kraj potrzebował wprowadzenia stanu klęski żywiołowej lub stanu wyjątkowego, które dają rządowi szczególne instrumenty w walce z zagrożeniem. No ale to oznaczałoby przesunięcie wyborów — zgodnie z Konstytucją nie można głosować w czasie żadnego ze stanów nadzwyczajnych oraz w ciągu 90 dni po ich zakończeniu.

Dlatego też Kaczyński ani myślał się na to zgodzić. W swym stylu zarządził zastosowanie prawnej ekwilibrystyki. Wymyślił, że wprowadzi stan epidemiczny, który w praktyce wyglądał jak stan klęski żywiołowej. Ale taki fortel umożliwił ominięcie konstytucyjnego zakazu organizowania wyborów.

Jakie wybory, skoro państwo walczy z zarazą? Gdy wszyscy zamknięci w domach? Gdy obowiązuje zakaz zbliżania się i zakaz zgromadzeń? Gdy przypadkowa wymiana oddechów przy urnach wyborczych może oznaczać chorobę i śmierć?

Kaczyński za wszelką cenę szukał jednak metod, by te ograniczenia obejść. Próbował zorganizować głosowanie korespondencyjne, depcząc po drodze wszystkie procedury i zasady — kazał drukować karty wyborcze jeszcze zanim weszły w życie przepisy, które to umożliwiają; chciał wymusić na samorządach przekazywanie Poczcie Polskiej spisów wyborców, choć nie było do tego podstawy prawnej; ignorował kompletne nieprzygotowanie listonoszów do przeprowadzenia tak gigantycznej operacji, której poczta nigdy nie robiła.

Zgodnie z logiką działania PiS — wedle której każda, nawet najbardziej absurdalna decyzja Kaczyńskiego jest niepodważalna — partia i państwo rzuciły się do spełnienia wyborczego planu prezesa, miast zająć się wyłącznie walką z pandemią. Kaczyński dopiąłby swego, gdyby nie wicepremier Jarosław Gowin, który postawił twarde weto (Morawiecki i Szumowski lawirowali, ale ostatecznie zabrakło im odwagi, by się Kaczyńskiemu postawić). W tej sytuacji przez kilka tygodni politycy PiS zajęci byli ryciem w otoczeniu Gowina, by przekupić jego ludzi i skłonić ich do poparcia wyborów korespondencyjnych — bez nich arytmetycznie było to niemożliwe.

Była tu zarówno polityczna korupcja (czyli stanowiska dla rodzin i znajomych w spółkach państwowych), jak i groźby. Jeden z posłów Gowina usłyszał, że prokuratura przygląda się jego dawnej pracy w zarządzie dużego koncernu państwowego, inny był szantażowany materiałami obyczajowymi, które zdewastowałyby jego małżeństwo.

Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin, jeden z kolejnych zwrotów koalicyjnych (wrzesień 2020)Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin, jeden z kolejnych zwrotów koalicyjnych (wrzesień 2020) – Radek Pietruszka / PAP

 

Wszystko to w sytuacji, gdy koronawirus rozlewał się po Polsce, chorych przybywało, a zmarli grzebani byli na kameralnych z przymusu pogrzebach.

Walka o majowe wybory pokazała, że Kaczyński doskonale rozumie powagę sytuacji. Nie chciał znacznego przesunięcia wyborów, bo obawiał się, że pandemia doprowadzi do zapaści notowań PiS i pozbawi Dudę szans na reelekcję w razie opóźnienia głosowania. Czyli rozumiał, że pandemia jest tak poważna, że może drastycznie pogorszyć nastroje społeczne i uderzyć w jego władzę. To pokazało, że dla celu politycznego, czyli reelekcji Dudy, Kaczyński jest gotowy igrać z wirusem.

Ostatecznie Kaczyński się cofnął. Panów straszonych prokuraturą i żoną udało się przekonać, ale na większość posłów Gowina władza takich stymulatorów nie miała. W tej sytuacji na początku maja Kaczyński dogadał się z Gowinem, a ich zaakceptowane przez opozycję porozumienie pozwoliło przesunąć wybory i zorganizować je na przełomie czerwca i lipca w wersji tradycyjnej, przy dużym reżimie sanitarnym.

W dniu, w którym panowie składali podpisy pod „paktem Jarosławów”, wykrytych zostało 158 nowych zakażeń koronawirusem, a 4 osoby zmarły.

Największy samolot świata

W sytuacji kryzysowej, pragnąc za wszelką cenę utrzymać Dudę w Pałacu Prezydenckim, Kaczyński postanowił podczas kampanii wyborczej sięgnąć po wszystkie zasoby. Z jednej strony mieliśmy nachalną propagandę mediów publicznych. Z drugiej — prawne triki, dzięki którym Duda miał prawo do trzy razy większego budżetu na kampanię od swego głównego konkurenta, Rafała Trzaskowskiego.

W kampanię — to bezprecedensowe — propagandowo włączyły się Orlen i KGHM, pomagając wykreować koronawirusową opiekuńczość prezydenta. Orlen wyprodukował płyn dezynfekujący, a prezydent w kampanii doglądał rozlewni. Za to KGHM z Lotosem kupiły partię chińskich maseczek i kombinezonów, dla wywołania propagandowego efektu przywożąc je do Warszawy największym samolotem świata i dziękując za pomoc prezydentowi oraz jego wybitnym chińskim kontaktom. Gdy okazało się, że to felerny towar, koncerny to ukrywały atakując piszących na ten temat dziennikarzy.

Premier Mateusz Morawiecki, wicepremier Jacek Sasin oraz prezes KGHM Marcin Chludziński na lotnisku Okręcie, 14 kwietnia 2020 r.. Z tyłu największy samolot świata Antonow An-255 Mrija z trefnym ładunkiem chińskich maseczek i kombinezonówPremier Mateusz Morawiecki, wicepremier Jacek Sasin oraz prezes KGHM Marcin Chludziński na lotnisku Okręcie, 14 kwietnia 2020 r.. Z tyłu największy samolot świata Antonow An-255 Mrija z trefnym ładunkiem chińskich maseczek i kombinezonów – Leszek Szymański / PAP

Ale najważniejszą szkodą, którą PiS nam wówczas wyrządził, była operacja na naszej świadomości. To toporna propaganda, która miała przekonywać, że korona jest niegroźna, że wirus jest właściwie pod kontrolą, a może nawet leży na łopatkach, oczywiście dzięki nieocenionej sprawności władzy.

Rząd starał się poprawić nasze samopoczucie wskazując, że gdzie indziej — we Włoszech, Francji, Hiszpanii— jest znacznie gorzej, że ludzie padają jak muchy, a respiratory odejmowane są starszym i nierokującym od ust. Nasze dobre samopoczucie wynikać miało więc także z tego, że inni mają gorzej.

Seniorzy, zapraszamy do urn

Cel był jeden — zapędzić nas do głosowania. Chodziło zwłaszcza o wystraszonych pandemią seniorów, polityczną bazę PiS. Bez przekonania do udziału w wyborach starszych, którzy są przecież szczególnie podatni na ciężkie objawy i śmierć z powodu COVID-19, Duda nie miałby szans na zwycięstwo.

To w tamtym czasie, na przełomie maja i czerwca, politycy obozu władzy zaczęli się ścigać na batalistyczne wypowiedzi ilustrujące triumf nad zarazą. „Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać. Trzeba pójść na wybory tłumnie 12 lipca. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie obawiajmy się, idźmy na wybory” — apelował Mateusz Morawiecki przed drugą, decydującą turą wyborów, gdy Trzaskowski gonił Dudę i wynik był niepewny. Sam Duda mówił rzeczy jeszcze bardziej zdumiewające: — Rządy PO-PSL były gorszym wirusem niż koronawirus. Dla polskiej gospodarki byli gorsi niż koronawirus — wypalił pod koniec czerwca.

Skutki tej politycznej gry odczuwamy do dziś, bo propagandzie rządu towarzyszyły konkretne działania. Oto w kampanii wyborczej obóz władzy wyłączył niemal wszystkie koronawirusowe bezpieczniki. Na przełomie maja i czerwca zniesiony został nakaz zakrywania twarzy w otwartej przestrzeni, władza pozwoliła na wesela, komunie i inne uroczystości rodzinne do 150 osób, a zatem praktycznie bez ograniczeń. Otwarte zostały baseny, uzdrowiska, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne. Cel był prosty: brak restrykcji i przyzwolenie na zabawę miały świadczyć o normalizacji, a normalizacja miała skłonić ludzi do zagłosowania w wyborach.

W dniu, w którym zniesiony został nakaz noszenia masek, wykrytych zostało 416 nowych zakażeń koronawirusem, a 10 osób zmarło.

Polska jak Szwecja

Trzeba to powiedzieć wprost: po zniesieniu w okolicach wyborów prezydenckich zasadniczych ograniczeń Polska stała się drugą Szwecją — krajem, który jest żywym eksperymentem w podejściu do koronawirusa.

Szwecja od początku stosuje bardzo ograniczone środki ostrożności, apelując do obywateli z grup ryzyka o pozostawanie w izolacji, a do pozostałych — o zachowanie dystansu. Nigdy nie było tam obowiązku noszenia maseczek. Nigdy też Szwecja nie wprowadziła masowego zamknięcia swych obywateli w domach, czyli tzw. lockdownu.

Problem w tym, że Szwecja — w odróżnieniu od Polski — na taki eksperyment była gotowa, bo ma lepszą publiczną służbę zdrowia i znacznie bardziej zdyscyplinowane społeczeństwo. W dodatku jest to kraj mniejszy i rzadziej zagęszczony.

My zostaliśmy Szwedami przy okazji, bo tak Kaczyńskiemu pasowało do politycznej ruletki.

Prezydent rapuje: „Ostry cień mgły”

Całą kampanię wyborczą PiS prowadziło w taki sposób, iż można było uwierzyć, że to, co najgorsze, mamy już za sobą. No bo jakie były tematy kampanii prezydenta? Nade wszystko straszenie LGBT. Ale atakowi na tęczę towarzyszy wypominanie Platformie afer z czasów jej rządów — czyli sprzed dekady. Duda straszył rządami PO, nazywając je „antypolskimi”, wdał się nawet w internetowe przepychanki z Donaldem Tuskiem, zwieńczone nazwaniem twórcy PO „największym politycznym kłamcą III RP”.

„Wiadomości” TVP upichciły materiał z bardzo prostym, efektownym przekazem: w razie zwycięstwa kandydat PO Rafał Trzaskowski pieniądze z 500 plus przeznaczy na zaspokojenie bezprawnych roszczeń żydowskich do przedwojennych majątków. Kaczyński napisał nawet list do zwolenników PiS, w którym straszył Trzaskowskim. Refren typowo prezesowski, aktualny od trzech dekad wobec kolejnych wrogów: „[Trzaskowski] dąży do podporządkowania polskich spraw obcym wpływom, chce podtrzymywać pozostałości dawnych zależności z czasu PRL”.

Władza kompletnie nie rozumiała, że jej największy wróg jest zupełnie gdzie indziej. Ale prezydent dobrze się bawił, nagrywając rap o koronawirusie z nieodgadnioną frazą „Ostry cień mgły”.

Andrzej Duda podczas spotkania z mieszkańcami Rzeszowa, 10 lipca 2020 r. Nie ma masek, nie ma dystansu społecznegoAndrzej Duda podczas spotkania z mieszkańcami Rzeszowa, 10 lipca 2020 r. Nie ma masek, nie ma dystansu społecznego – Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta

Jednocześnie politycy PiS całkowicie ignorowali te resztki zakazów, które sami wprowadzili — organizowali wiece poparcia dla Dudy wielokrotnie większe od dopuszczalnych norm i nikt tam nie trzymał dystansu.

Już po wyborze, Dudzie zupełnie puściły hamulce. Zasłynął wypowiedziami, że co prawda apeluje o noszenie maseczek, ale „nie każdy może, nie każdy lubi”, a on sam właśnie nie lubi („Ani mi to nie ułatwia życia, ani nie jest to dla mnie przyjemne”). Wcześniej w kampanii, na pseudodebacie — ustawionym i wyreżyserowanej przez szefa TVP Jacka Kurskiego spotkaniu z sympatykami PiS w Końskich — zaczął się nawet dystansować od szczepień.

W dniu, gdy prezydent porywał koneckich działaczy PiS, wykrytych zostało 205 nowych zakażeń koronawirusem, a 4 osoby zmarły.

Uwierzyli we własną propagandę

Najgorsze jest w tym wszystkim to, że obóz władzy najzwyczajniej w świecie uwierzył we własną propagandę — a to prędzej czy później musi się skończyć katastrofą. Skoro prezydent, skoro premier, skoro prezes, skoro ministrowie byli przekonani, że dzielnie obronili Polskę przed koronawirusem i czas wrócić do zwyczajowej młócki politycznej, to nie ma się co dziwić, że zmarnowali czas między majem a październikiem. Tak, wiosną z bliżej nieznanych powodów koronawirus był w naszym kraju mniej zjadliwy. Ale dziś każdego dnia przekonujemy się, że nic nie jest dane raz na zawsze.

Czymże zajmował się PiS przez te pół roku? Po kolei. Zaraz po wyborach prezydenckich, obóz władzy wziął się za rekonstrukcję rządu. Przebudowywał resorty, łącząc resorty dawniej podzielone i dzieląc — dawniej połączone. Nie, nie chodziło o wzmocnienie koronawirusowej siły gabinetu, bo w obszarze zdrowia zupełnie nic się nie zmieniło.

W dodatku doszło do potężnego konfliktu koalicyjnego, który nieomal doprowadził do upadku rządu — zdumiewająca polityczna frywolność, biorąc pod uwagę powagę sytuacji.

Poszło o dwie ustawy, na których bardzo zależało Jarosławowi Kaczyńskiemu. Tak, jedna z nich miała związek z pandemią — tyle że nie chodziło w niej o pomoc dla pacjentów albo poprawę sytuacji w służbie zdrowia, tylko zagwarantowanie bezkarności urzędnikom, którzy mogli naruszyć prawo podczas działań związanych z pandemią. Chodziło głównie o premiera, który pod naciskiem Kaczyńskiego próbował przeprowadzić wybory prezydenckie w wersji korespondencyjnej — bez żadnej podstawy prawnej. Ale na bezkarność mógłby liczyć także minister Łukasz Szumowski, który kupował sprzęt ochronny dla medyków od swego instruktora narciarstwa, a respiratory od handlarza bronią. Maski od górala były felerne, zaś sprzęt do ratowania życia kupiony od handlarza sprzętem do pozbawiania życia nigdy nie dojechał w komplecie.

Łukasz Szumowski w Sejmie po głosowaniu nad złożonym przez opozycję wnioskiem o wotum nieufności, 5 czerwca 2020 r. To głosowanie wygrał. Ale dwa miesiące później i tak odszedł z rząduŁukasz Szumowski w Sejmie po głosowaniu nad złożonym przez opozycję wnioskiem o wotum nieufności, 5 czerwca 2020 r. To głosowanie wygrał. Ale dwa miesiące później i tak odszedł z rządu – Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Druga ustawa dotyczyła ochrony zwierząt i do dziś dzieli Zjednoczoną Prawicę — tyle że nie ma absolutnie żadnego związku z COVID-19. Poziom ochrony zwierząt to oczywiście dyskusja cywilizacyjna, ale sam środek pandemii to nie był czas, by się zajmować rozstrzyganiem dylematów etycznych.

W okresie relatywnie spokojnym — choć wciąż przetykanym doniesieniami o setkach zarażonych i dziesiątkach zmarłych — politycy Zjednoczonej Prawicy zafundowali nam potężny kryzys koalicyjny dotyczący spraw absolutnie drugoplanowych. Kaczyński był gotów wyrzucić z rządu partię Zbigniewa Ziobry, strasząc przy tym przyspieszonymi wyborami, by wdeptać go w sejmową posadzkę.

W sytuacji tak potężnego, ciągłego zagrożenia zajmowanie się partyjną grą — to błąd niewybaczalny. Zajęci puszeniem się i strojeniem wewnątrzkoalicyjnych, groteskowych min, politycy obozu władzy nie rozumieli, że czas przecieka im przez palce, że tracą unikatowy moment, by przygotować kraj na najgorsze. Znów: uwierzyli we własną propagandę, że to co złe, już za nimi.

Tego rząd nie zrobił, a powinien

A przecież wyniesione z pierwszego uderzenia koronawirusa doświadczenie jasno pokazywało, jakie obszary należy przygotować i kogo otoczyć opieką.

Nade wszystko służba zdrowia — więcej ludzi, pieniędzy i sprzętu. Moja mama, 71-letnia emerytowana pielęgniarka, do walki z COVID-em się nie nadaje, bo sama mogłaby się stać ofiarą. Ale na pewno w sytuacji kryzysowej mogłaby zastąpić młodsze koleżanki z przychodni czy ośrodków zdrowia, skierowane w trybie pilnym do pomocy chorym na koronawirusa. Nikt się do niej nie odezwał. Nikt nie pomyślał o szybkim przeszkoleniu studentów medycyny albo ściąganiu lekarzy spoza Unii, głównie ze wschodu — rząd przygotował odpowiednie przepisy dopiero, gdy zaczął się jesienny dramat.

Rząd miał też czas na przeszkolenie personelu medycznego do obsługi respiratorów — nie zrobił tego, dlatego sucha liczba aparatów daje fałszywy obraz tego, ilu ciężko chorym można pomóc. W dodatku rząd w czerwcu zaczął likwidować tzw. szpitale jednoimienne, czyli zajmujące się wyłącznie pacjentami covidowymi. Zostały one stworzone wiosną na bazie największych szpitali regionalnych, co najmniej po jednym na województwo.

Dopiero, gdy jesienią liczba zarażonych zaczęła oscylować wokół 8-9 tys. dziennie przy dziesiątkach ofiar śmiertelnych, rząd doszedł do wniosku, że szpitale covidowe jednak są potrzebne. Co więcej: w nadzwyczajnym trybie zaczął przekształcać w szpitale polowe stadiony i areny widowiskowe w dużych miastach, z najbardziej symbolicznym Stadionem Narodowym na czele. To pokazuje, w jak niebezpiecznej sytuacji się znaleźliśmy.

Prezydent Andrzej Duda i szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk podczas wizyty na Stadionie Narodowym przerabianym na szpital polowy, 23 października 2020 r. Duda był już wówczas zakażony i wszyscy, z którymi się spotkał podczas tej gospodarskiej wizyty, powinni trafić na kwarantannę. A nie trafiliPrezydent Andrzej Duda i szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk podczas wizyty na Stadionie Narodowym przerabianym na szpital polowy, 23 października 2020 r. Duda był już wówczas zakażony i wszyscy, z którymi się spotkał podczas tej gospodarskiej wizyty, powinni trafić na kwarantannę. A nie trafili – ANDRZEJ LANGE / PAP

 

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w wakacje rząd powinien był wzmocnić personalnie i finansowo Sanepid. Do bliskiej mi osoby — i wielu bliskich nam osób — sanepid nigdy się nie dodzwonił, bo po prostu przestał panować nad chorymi i tym, kogo objąć kwarantanną. Ze służby od jakości oleju w smażalniach frytek i wykrywania salmonelli w lodach można było w pół roku zrobić antycovidowe komando — ale rząd nie kiwnął palcem.

W edukacji należało przygotować szkoły technologicznie do zajęć zdalnych, a nauczycieli przeszkolić. Było oczywiste, że szkoły staną się dla koronawirusa centrami logistycznymi. Dziennikarze Onetu — w tym ja sam — przez wiele tygodni wakacji starali się dowiedzieć, jak Ministerstwo Edukacji Narodowej się do tego przygotowuje. Nie dowiedzieliśmy się niczego. Kilkanaście dni przed rozpoczęciem roku szkolnego stało się jasne, dlaczego — ówczesny minister Dariusz Piontkowski oznajmił, że dzieciaki wracają do szkół. Tak po prostu, tak bez żadnych poważniejszych zabezpieczeń.

W dniu, gdy min. Piontkowski to ogłosił, wykrytych zostało 715 nowych zakażeń koronawirusem, a 9 osób zmarło.

Nie będzie szczepionek na grypę

Pod koniec października nowy minister zdrowia Adam Niedzielski przyznał to, co było do przewidzenia — że „szkoły są rozsadnikiem epidemii”. I władza zaczęła je krok po kroku zamykać — tyle że bez planu na e-naukę. To wyrok na dzieciaki z uboższych rodzin, gdzie rodzicie nie mają pieniędzy na sprzęt do nauki przez internet, zwłaszcza jeśli mają więcej dzieci — a wszak wyrównanie szans takich dzieci PiS ma od lat na sztandarach.

Czy w szkołach wiejskich, takich jak moja podstawówka w Belsku Dużym, znajdą się wśród nauczycieli pasjonaci, którzy zastąpią rząd w organizacji zdalnych lekcji? Chciałbym wierzyć, że tak — tylko wiara mi pozostała.

Wreszcie rząd powinien był stanąć na głowie, by zakontraktować na jesień szczepionki na grypę — zaszczepienie się zwiększa pewność, że gdy pojawią się gorączka, kaszel czy rozbicie to nie jest to grypa, tylko koronawirus. Szef sanepidu Jarosław Pinkas mówił latem, że marzy mu się, żeby zaszczepionych zostało się ok. 70 proc. Polaków, podczas gdy rok wcześniej zaszczepiło się ledwie 4 proc. Oczywiście, można zakładać, że wielu Polaków przerażonych koroną na wszelki wypadek będzie się chciała zaszczepić na grypę. No tak, tyle że nie ma szczepionek, bo dziś na świecie to chodliwy towar. Rozmawiałem niedawno z ważnym przedstawicielem rządu, który od początku walczy z pandemią. Zapytałem go o szczepionki na grypę. — Nie będzie żadnych masowych, kupionych przez rząd szczepionek. Nie powiem tego głośno, bo nie chcę skończyć jak Cimoszewicz — nawiązywał do premiera z SLD, który po powodziach wypomniał poszkodowanym, że się nie ubezpieczyli i przegrał wybory.

Właśnie o to wszystko mam do PiS pretensję — o czas stracony na polityczne bicie piany przez Brudzińskich, Suskich i Terleckich, o zaniechane przygotowań, o brak szczerości rządu w raportach o koronawirusowym stanie państwa.

Jesienny festiwal rozrywki rodzinnej

W takiej rzeczywistości znaleźliśmy się na przełomie września i października. Dzieci wróciły do szkół, wielu z nas z powrotem znalazło się w pracy. Ruszył jesienny festiwal rozrywki rodzinnej — przeniesione z wiosny komunie, przekładane wesela, chrzciny, osiemnastki. Tej jesieni spotkało się wszystko. I wygrało budowane przez PiS przekonanie, że koronawirus — niczym opozycja — padł przed doktorem Kaczyńskim na kolana.

Wydawało nam się, że już jest prawie normalnie. A nigdy nie było. Bo tak naprawdę nigdy nie było drugiej fali koronawirusa — bo to sugerowałoby, że najpierw była fala pierwsza, a później spadek. Otóż w Polsce nigdy stałego, długotrwałego spadku nie było. Była i jest jedna fala — od wiosny powoli, z wahaniami, ale konsekwentnie liczba zakażonych i ofiar rosła. Tyle że jesienią — podlana naszą, inspirowaną z góry beztroską — wystrzeliła bez kontroli.

Rząd, który zajmował się tropieniem LGBT, dekomunizacją sądów trzy dekady po upadku komuny, czy też szukaniem możliwości przymusowej naturalizacji niepolskich mediów, wpadł w panikę. Bez żadnych głębszych analiz co do dróg i miejsc rozprzestrzeniania się koronawirusa — kto zawracałby sobie nimi głowę od wiosny — zaczął wszystko zamykać na oślep: restauracje, kluby fitness, baseny. Zmniejszona została dozwolona liczba osób na imprezach, taniec stał się nielegalny. Starsze dzieciaki dostały zakaz samodzielnego wychodzenia, a seniorów rząd zamknął w domach.

Nietrafiona diagnoza Kaczyńskiego

Koronawirusowy kryzys pokazał, że uważany przez swych wyznawców — i przez siebie samego — za wizjonera Kaczyński jest politykiem anachronicznym i krótkowzrocznym.

Jarosław Kaczyński w SejmieJarosław Kaczyński w Sejmie – Radek Pietruszka / PAP

 

Cała jego prezentowana od trzech dekad, a od pięciu lat realizowana, wizja państwa okazała się dysfunkcyjna. W doktrynie Kaczyńskiego fundament państwa stanowią formacje siłowe i opresyjne, zwłaszcza służby specjalne, prokuratura i sądy. Przez ostatnie lata skupiał się na tym, by je przejmować i wasalizować, bo to miało — nie wiedzieć czemu — usprawnić państwo.

Okazało się, że to diagnoza kompletnie nietrafiona. Koronakryzys pokazał, jak ważne są serwisy społeczne takie jak służba zdrowia czy edukacja, które dla Kaczyńskiego nigdy nie były kluczowe, może poza obszarem programów szkolnych, którymi chciał lepić nowego Polaka.

Służba zdrowia? Rząd walczył z lekarzami, podburzając przeciw nim opinię publiczną. W dodatku oddziały geriatryczne traktowane były przez PiS jako piąte koło u wozu — a teraz okazało się, że koronawirus poluje na ludzi starszych. Edukacja? Prezes bawił się w likwidację gimnazjów, a nie unowocześniał szkół, przez co e-nauka to dziś chaos i wielka improwizacja. Z nauczycielami też rzecz jasna walczył.

I najważniejsze — państwowy skarbiec Kaczyński traktował jako magazyn kruszcu do kupowania sobie poparcia i niemiłosiernie go przetrzebił przez ostatnie cztery lata, przez co państwo nie ma w tej chwili pieniędzy na walkę z epidemią.

Dziś wszystkie te fałszywe proroctwa uderzają w rząd PiS ze zwielokrotnioną siłą. Rząd, który jeszcze kilka miesięcy temu szczycił się pierwszym w trzydziestoleciu budżetem bez deficytu, okazał się kompletnie spłukany. My okazaliśmy się spłukani.

Finałem dość groteskowej, ciągnącej się miesiącami rekonstrukcji rządu, było wejście Kaczyńskiego do rządu na fotel wicepremiera, który miał nadzorować Ministerstwo Sprawiedliwości, resort obrony i MSWiA. To kompletne nieporozumienie. Prawdziwe, pandemiczne kłopoty Polska ma dziś w trzech, wspomnianych wcześniej obszarach — w zdrowiu, edukacji i gospodarce. Jeżeli zatem Polska potrzebuje dziś nowego wicepremiera z silną pozycją polityczną, to winien to być wicepremier do spraw koronawirusa, koordynujący prace wspomnianych obszarów, strategicznych ze względu na walkę z pandemią.

Tak, mamy nowego wicepremiera o najsilniejszej możliwej pozycji politycznej — tyle, że ministerstwa siłowe nie wymagają w obecnej sytuacji Polski szczególnego politycznego nadzoru, bo to nie one są dziś kluczowe. One są kluczowe z punktu widzenia sytuacji wewnętrznej w obozie władzy — choćby po to, by poskromić buńczucznego Ziobrę. Jeśli więc Kaczyński wszedł do rządu po raz pierwszy od 13 lat, to nie po to, by rozwiązywać problemy Polski, tylko problemy PiS.

Z ostentacją lider obozu władzy okazywał przez te miesiące swą wyższość. W czasie rocznicy Smoleńska Kaczyński i inni politycy PiS nie przestrzegali żadnych epidemicznych zasad. Na wicepremierowskim zaprzysiężeniu, Kaczyński jako jedyny pojawił się bez rękawiczek, a w czasie trwania uroczystości zdjął maskę. Wiosną — gdy jeszcze obowiązywały restrykcyjne ograniczenia — prezes PiS odwiedził grób matki na zamkniętym cmentarzu, na co zwykli obywatele nie mieli szans. Gdy Kazik nagrał na ten temat piosenkę „Twój ból jest lepszy niż mój”, którą słuchacze radiowej Trójki wywindowali na szczyt listy przebojów, władza dokonała w rozgłośni bezprecedensowej czystki, doprowadzając do jej praktycznego upadku — takie były cele i horyzonty władzy w czasie pandemii.

Jednocześnie za naruszanie epidemicznych restrykcji policja nakładała mandaty — sięgające nawet 10 tys zł — na protestujących przeciwko wyborom korespondencyjnym, cenzurze w Trójce, czy przejmowaniu przez PiS kontroli nad Sądem Najwyższym.

Karetki przed Szpitalnym Oddziałem Ratunkowym w szpitalu im. J. Śniadeckiego w Nowym SączuKaretki przed Szpitalnym Oddziałem Ratunkowym w szpitalu im. J. Śniadeckiego w Nowym Sączu – Grzegorz Momot / PAP

 

Emerytowani zbawcy narodu

Wszystko to jest elementem poważniejszego zjawiska — kryzysu przywództwa związanego z koronawirusem. Pandemia boleśnie zweryfikowała marzenia Kaczyńskiego, by stać się w przyszłości „emerytowanym zbawcą narodu”, jak to niegdyś określił w rozmowie z mistrzynią dziennikarskiego wywiadu, Teresą Torańską.

Kaczyński wycofał się do drugiego szeregu, wystraszony wizją zarażenia się. Choć w państwie PiS może wszystko, to nie zrobił nic. W tym czasie udzielał np. wywiadów, w których groził zawetowaniem unijnego budżetu i chwalił przymioty ZSRR względem Unii Europejskiej.

To Kaczyński odpowiada za wprowadzenie — dla interesu politycznego związanego z wyborami prezydenckimi — atmosfery pandemicznego rozluźnienia. W dodatku gdy rząd stracił kontrolę nad koronawirusem, zaczęło brakować łóżek w szpitalach i personelu medycznego do leczenia chorych, Kaczyński poszedł jeszcze dalej — spuścił ze smyczy Trybunał Konstytucyjny.

Sędziowie zgodnie z jego wolą zaostrzyli prawo aborcyjne, co wywołało masowe protesty, odwracające uwagę od porażki państwa dobrej zmiany z koronawirusem. Wniosek dotyczący aborcji czekał w Trybunale trzy lata i został rozstrzygnięty nagle, akurat gdy zakażenia zaczęły sięgać kilkunasty tysięcy, a liczba ofiar zaczęła regularnie przekraczać 100 dziennie.

Są takie momenty w historii, kiedy okazuje się, kto jest mężem stanu. Dziś jest właśnie moment Kaczyńskiego — a prezes nie zademonstrował prawdziwego przywództwa, tylko pogłębił podziały. Okazał się niewolnikiem własnej politycznej metody — konfliktu — której nie potrafił porzucić, mimo że kraj znalazł się w sytuacji niespotykanego dramatu. Zamknięty w swej willi na Żoliborzu, na udawanej kwarantannie — bo któż mógłby go posłać na formalną kwarantannę z zakazem opuszczania budynku, policją pod domem i aplikacją w smartfonie, którego nie ma — Kaczyński tak naprawdę abdykował.

O tej abdykacji dobitnie świadczy groteskowe orędzie, które wygłosił, gdy wybuchły protesty. Zarzucił protestującym łamanie zasad epidemicznych, których sam wielokrotnie nie nie przestrzegał. „Mamy ciężkie stadium epidemii COVID-19. Mamy stan, w którym wszelkiego rodzaju zgromadzenia powyżej pięciu osób są zakazane. Mamy stan w którym te demonstracje będą z całą pewnością kosztowały życie wielu ludzi” — stwierdził. Jego zdaniem osoby, które uczestniczą w protestach „dopuszczają się poważnego przestępstwa”.

Szczególnie skupił się ekscesach pod Kościołami, bo tego potrzebował politycznie, żeby podgrzać wojnę polityczną i światopoglądową: „W szczególności musimy bronić polskich kościołów. Musimy ich bronić za każdą cenę. Wzywam wszystkich członków PiS i wszystkich, którzy nas wspierają do tego, żeby wzięli udział w obronie Kościoła, w obronie tego co dziś jest atakowane nieprzypadkowo. W tych atakach widać pewne elementy przygotowania, być może nawet wyszkolenia. To atak, który ma zniszczyć Polskę. Ma doprowadzić do triumfu sił, których władza w gruncie rzeczy zakończy historię narodu polskiego”.

Szybko upadł także mit ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, który początkowo był twarzą walki z zarazą, zyskując duże poparcie społeczne. Szumowskiego dopadła jego przeszłość: nie tylko felerne zakupy sprzętu, ale także gigantycznie pieniądze — ponad ćwierć miliarda w ciągu ośmiu lat — które zainkasowały firmy jego rodziny za badania nad lekami, które nigdy nie weszły na rynek. Po odejściu z rządu latem, Szumowski pokazał, jak bardzo w nosie ma zasady, które nam wpajał. Wyjechał na wakacje do Hiszpanii, choć odradzał wyjazdy zagraniczne, zwłaszcza do Hiszpanii. Długo ukrywał przed dziennikarzami swe zarażenie koronawirusem — co rodziło uzasadnione podejrzenia, że wcześniej mógł zarażać innych ludzi.

Zniknął także inny heros ostatnich miesięcy. W obozie władzy mówią, że Zbigniew Ziobro — wiadomo, na co dzień twardy szeryf — panicznie boi się wirusa. Zniknął wiosną, zniknął jesienią. Szalał tylko latem, gdy — jak inni przedstawiciele obozu władzy — wierzył w propagandę własnego rządu, że jest po wszystkim. Okazał się bohaterem z innych czasów.

Łukasz Szumowski i Jarosław KaczyńskiŁukasz Szumowski i Jarosław Kaczyński – Radek Pietruszka / PAP

Wypłaszczenie prezydenta

Jednak najbardziej zawiódł prezydent Andrzej Duda, bądź co bądź głowa państwa, które jest na wojnie. Polityk, który wygrał wybory za cenę koronawirusowego odprężenia, kompletnie zniknął, gdy jesienią wirus uderzył ze zdwojoną siłą.

W polskim systemie władzy prezydent ma dużo instrumentów, by włączyć się w rozwiązywanie sytuacji kryzysowych — dysponuje choćby własnym Biurem Bezpieczeństwa Narodowego, do tego może dowolnie kształtować pracę Rady Bezpieczeństwa Narodowego, do której zaprasza najważniejszych ludzi w państwie, a także przedstawicieli opozycji i ekspertów.

Polityczny moment na włączenie się w walkę z pandemią Duda miał idealny — zaczął drugą kadencję, a zatem nie będzie się już starać o reelekcję. Nie musi nikomu ulegać, może sobie pozwolić mówić i robić rzeczy niepopularne. Nie kiwnął palcem. W kampanii wyborczej krzyczał o potrzebie budowania „koalicji polskich spraw” między władzą a opozycją — a gdy nadszedł moment szczególnej próby, po prostu zniknął.

Pojawił się przelotnie z gospodarską wizytą na Stadionie Narodowym, przerabianym na szpital. Narobił tylko kłopotu, bo tego samego dnia okazało się, że sam jest chory na COVID-19. Gdyby literalnie traktować przepisy epidemiczne, wszyscy konstruktorzy Szpitala Narodowego powinni trafić na kwarantannę po kontakcie z Dudą, co znacznie opóźniłoby prace. Ale nie trafili — przepisy przestały dla władzy mieć znaczenie, bo sytuacja wymykała się spod kontroli: liczba dziennych zarażeń zbliżyła się do 20 tys., a na całym Mazowszu zostało kilkanaście wolnych respiratorów.

Gdy w połowie października na nowego ministra edukacji i nauki prezydent powoływał posła PiS Przemysława Czarnka — swego towarzysza walki z LGBT — nie wspomniał ani słowem o sytuacji w szkołach i na uczelniach. Oświadczył za to: — Dzisiaj cały czas w polskim systemie edukacji jest bardzo wiele takich treści, co do których polskie rodziny mają ogromne wątpliwości, czy chciałyby, żeby w ten sposób były edukowane ich dzieci.

Czarnkowi nie trzeba było tego powtarzać. W pierwszej kolejności nie zajął się zdalnym nauczaniem, tylko wyrzucił dyrektorkę od programów szkolnych.

Gdy statystyki zachorowań biły rekordy, a czołowi politycy PiS próbowali zwalać winę na lekarzy, prezydent promował zacieśnienie współpracy gospodarczej z Estonią. W wolnych chwilach bawił się w rozpoznawanie na Twitterze zdjęć ssaków z podrodziny dydelfów — zresztą chyba błędnie.

Jeszcze pod koniec września podczas wizyty w Watykanie Duda przekonywał: „Pandemia jest pod kontrolą w naszym kraju, podkreślam to od samego początku. Nie brakuje ani łóżek w szpitalach, ani respiratorów, jest odpowiedni zapas na to przygotowany. Nam się stosunkowo udało nad tą pandemią zapanować. Nie było ani jednej sytuacji jakiegoś dużego kryzysu, nigdy w Polsce nie brakło łóżka w szpitalu i nikomu nigdy nie brakło respiratora, a ludzie generalnie przechodzą koronawirusa stosunkowo łagodnie. Jest wzrost zachorowań, ale cały czas panujemy nad tą pandemią, nie ma dzisiaj żadnego zagrożenia wybuchem, jest wzrost, który był przewidywany i prawdopodobnie możemy się spodziewać, że do połowy października mogą być jeszcze wzrosty, tak mnie informowano, a spodziewamy się od połowy października wypłaszczenia”.

W dniu, w którym prezydent typował na Twitterze oposa, wykrytych zostało 5300 nowych zakażeń koronawirusem, a 53 osoby zmarły.

Andrzej Duda oraz Agata Kornhauser-Duda podczas konwencji PiS, na której została zainaugurowana jego kampania wyborcza. 15.02.2020Andrzej Duda oraz Agata Kornhauser-Duda podczas konwencji PiS, na której została zainaugurowana jego kampania wyborcza. 15.02.2020 – Rafał Guz / PAP

Każdy z nas może tam umrzeć

Jest połowa lutego. Pod warszawską Halą Expo przebijam się przez zamknięte ulice i rzędy biało-czerwonych barierek, mijam szeregi policyjnych aut i rozstawione co kilkadziesiąt kroków posterunki. W Hali Expo Andrzej Duda oficjalnie rozpoczyna swą kampanię wyborczą.

Do dziś dźwięczą mi w uszach jego słowa:

„Dziękuję, że dzielicie się ze mną swoimi troskami, bo to jest dla mnie ogromnie ważne”.

„Dla mnie ważne jest to, żeby moi rodacy mogli spotkać się z prezydentem. Żeby mieli poczucie, że prezydent jest przy nich blisko”.

„Budujemy Polskę, która jest w stanie ochronić słabszych”.

Dziś w tej samej Hali Expo powstaje szpital. Wojskowy lazaret, z chłodniami. Może tam trafić każdy z nas — wszystko zależy od wieku, schorzeń zgrabnie zwanych współistniejącymi, może DNA i grupy krwi, poziomie jakiejś witaminy, przyjętych wcześniej szczepionek, diabli wiedzą, czego jeszcze. I każdy z nas może tam umrzeć.

„Polska jest naszym wielkim zadaniem. Wierzę w to, że działamy dobrze dla Rzeczypospolitej”.

Wczoraj

Wczoraj wykrytych zostało 21 tys. 629 nowych zakażeń koronawirusem. Zmarło 202 chorych.

Andrzej Stankiewicz
Dziennikarz Onetu
Źródło: Onet

 

onet.pl