Rogojsz, 18.02.2020

 

PiS bardziej szkodzi, niż pomaga Andrzejowi Dudzie. Przynajmniej na razie [ANALIZA]

Prawo i Sprawiedliwość wyprawiło Andrzejowi Dudzie konwencję z wielkim przytupem, w iście amerykańskim stylu. Niemniej trudno pozbyć się wrażenia, że poza tym partia rządząca urzędującemu prezydentowi w ostatnich miesiącach bardziej przeszkadza, niż pomaga w zdobyciu reelekcji.

15 stycznia w Warszawskim Centrum EXPO XXI najważniejsi politycy Zjednoczonej Prawicy bez opamiętania rozpływali się nad urzędującym prezydentem. Andrzej Duda był ojcem największych sukcesów obozu władzy, z tymi gospodarczymi na czele, fundamentem, na którym opiera się cała Zjednoczona Prawica, jej pełnoprawnym i pierwszoplanowym liderem.

Jakbyśmy mieli marzyć o kandydacie, to miałby takie cechy, jak Andrzej Duda. Ale nie musimy marzyć. Bo mamy Andrzeja Dudę. Mamy kandydata marzeń

– zachwycał się kandydatem Zjednoczonej Prawicy lider tego obozu Jarosław Kaczyński. Prezes PiS-u tak rozpędził się w sypaniu pochwałami pod adresem swojego protegowanego, że… jako jedną z jego głównych zalet wymienił pierwszą damę, co szybko wytknęły mu bynajmniej nie tylko środowiska feministyczne.

Deszcz komplementów, który spadł na urzędującego prezydenta, swoim rozmachem dorównywał przepychowi, z jakim zorganizowano całą konwencję. Było nowocześnie, z przytupem, po amerykańsku. Nawet przeciwnicy partii rządzącej nie potrafili ukryć podziwu dla widowiskowości formy kluczowego przedsięwzięcia w kampanii prezydenta Dudy. Rzecz w tym, że z bogactwem formy mocno kontrastowała, najdelikatniej mówiąc, oszczędność treści.

Kalkulacja czy asekuranctwo?

Zawiedli się wszyscy ci, którzy oczekiwali, że konwencję uświetni jakieś mocne uderzenie w postaci ogłoszenia „piątki” czy choćby „trójki Dudy”. Jakieś nowe 500 plus, ekwiwalent obietnicy obniżenia wieku emerytalnego albo chociaż pomocy dla frankowiczów (chociaż to akurat dla głowy państwa temat dość niewygodny). Nic takiego się nie wydarzyło. Brak konkretów i jasnej oferty dla wyborców PiS próbowało przykryć litanią pochwał wobec swojego człowieka, dokonań minionej kadencji i zapewnieniami kontynuacji „dobrej zmiany”.

To pan prezydent od samego początku tak zdefiniował swoją prezydenturę, że gospodarka i społeczeństwo to właściwie jedno i to samo. Nie ma szczęśliwego społeczeństwa bez silnej gospodarki, ale też nie ma silnej gospodarki bez szczęśliwego, sprawiedliwego społeczeństwa

– zapewniał zebranych premier Mateusz Morawiecki. A jego poprzedniczka Beata Szydło dodała: „To już pięć lat. Na tych zdjęciach jesteśmy pięć lat młodsi, ale nie brakuje nam takiej samej energii i determinacji jak wtedy. I musimy zrobić wszystko, żeby jutro było tak samo piękne jak tamte chwile. Żebyśmy zwyciężyli. (…) Polska zasługuje na wspaniały rząd. Ale Polska zasługuje też na to, żeby prezydentem był najlepszy z kandydatów, a takim kandydatem jest Andrzej Duda.

Im większe, im podnioślejsze słowa pod adresem prezydenta Dudy padały (padają i będą padać), tym bardziej rzuca się w oczy, że ze strony PiS-u na razie nic za tym nie idzie. Być może rację ma opozycja, mówiąc, że worek z wielkimi obietnicami jest już pusty i wielkich projektów już nie będzie. Być może zamiast spektakularnych projektów PiS zaproponuje wyborcom szereg mniejszych inicjatyw rozciągniętych w czasie. Być może jednak PiS chce wygrać reelekcję Dudy jak najmniejszym nakładem środków i politycznego ryzyka, więc po przełomowe obietnice sięgnie tylko, jeśli poczuje zaciskającą się na szyi pętlę i zaglądające w oczy widmo porażki.

Pytanie tylko, czy wówczas nie będzie za późno. Jedno można powiedzieć już teraz: założenie, że bezpieczną przewagę uda się prezydentowi Dudzie dowieźć do 10 maja, bazując wyłącznie na pamięci i wdzięczności wyborców, jest zarówno brawurowe, jak i piekielnie ryzykowne. Zwłaszcza że nieskrępowana realiami budżetowymi opozycja może na tym polu puścić wodze fantazji i licytować bardzo wysoko. Dokładnie tak jak PiS licytowało przed pięcioma laty.

Wzgardzeni „normalsi”

Brak widowiskowych obietnic wyborczych to jednak tylko jeden z głównych problemów PiS-u i Andrzeja Dudy. Drugim, być może nawet poważniejszym, jest to, że partia władzy od momentu wygrania ostatnich wyborów parlamentarnych obrała kurs na swój twardy elektorat. Widać to od samego początku bieżącej kadencji na wielu przykładach, że wymienię tu tylko powołanie Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza do Trybunału Konstytucyjnego, aferę z prezesem NIK Marianem Banasiem czy reaktywację sporu o sądownictwo.

W zadziwiający sposób, z arcyważnymi wyborami prezydenckimi na bliskim horyzoncie, PiS od samego początku drugiej kadencji ustawiło się w defensywie, która momentami była wręcz rozpaczliwa (przypomnijmy sobie np. ewolucję tłumaczeń wobec prezesa Banasia). W tym samym czasie dało pole Lewicy do rozwinięcia ataków w obszarze polityki socjalnej i usług publicznych, a także wypuściło z ręki szansę na dobicie przeżywającej potężny kryzys organizacyjno-przywódczy Platformy.

Zamiast PiS tego pozostawiło Lewicę i Platformę samym sobie, licząc, że dwaj opozycyjni rywale skoczą sobie do gardeł i wykończą się nawzajem. A do tego nie doszło, bo Lewica chętniej punktowała rządzących, a Platforma na wiele tygodni zajęła się samą sobą i porządkowaniem wewnątrzpartyjnych spraw (najwyraźniej skutecznie, bo teraz i polityczne, i sondażowo odżywa). Z kolei Zjednoczona Prawica musiała reagować na kolejne kryzysy i afery, przechodząc od jednego tłumaczenia do drugiego. Nie trzeba tłumaczyć, że w wymierny sposób odbiło się to na prekampanii głowy państwa, która polegała na jeżdżeniu po Polsce i ściskaniu rąk. Tyle że było to jeżdżenie bez planu i celu, nie stała za tym żadna wielka strategia wyborcza.

Prezydent Duda może zapłacić najwyższą cenę za działania swojego obozu politycznego

– ocenił niedawno w wywiadzie dla Gazeta.pl prof. Jarosław Flis, socjolog i specjalista od systemów wyborczych.

Trudno się z prof. Flisem nie zgodzić. Zwłaszcza że w międzyczasie PiS zupełnie straciło kontakt z tzw. umiarkowanym centrum, na które magnesem nie od dziś miał być premier Morawiecki i młodzi politycy Zjednoczonej Prawicy. Zamiast tego pierwsze skrzypce grali idole twardego elektoratu – Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Sytuacji nie poprawił sam prezydent Duda, który jednego dnia uśmiecha się do wyborcy centrowego i opowiada w prasie, że rozważyłby podpisanie ustawy o związkach partnerskich (błyskawicznie został za to przywołany do porządku przez swój obóz polityczny), a drugiego robi ukłon do twardego elektoratu i podpisuje tzw. ustawę kagańcową wobec sędziów, która zaostrza konflikt Polski z Komisją Europejską.

To wszystko byłaby dobra strategia na mobilizację zagorzałych zwolenników, jednak oni i tak zagłosują na Andrzeja Dudę, bo na prawicy są pozbawieni alternatyw (Krzysztof Bosak to jednak zupełnie inny program i elektorat, co zresztą podkreślił sam kandydat Konfederacji w wywiadzie dla Gazeta.pl). A strat w centrum może już nie udać się odrobić. I to nawet jeśli PiS planowało, że umiarkowanym wyborcom poświęci finisz kampanii, kiedy zazwyczaj walczy się o wyborców „letnich” i niezdecydowanych.

Dlaczego takie podejście dziwi? Pod koniec września ubiegłego roku tłumaczył to w rozmowie z Gazeta.pl psycholog polityki prof. Piotr Radkiewicz. Jego zdaniem umiarkowani wyborcy źle odnajdują się w wojnie polsko-polskiej (której klimat PiS ponownie podsyca od czasu wygrania reelekcji) i łatwo zmieniają preferencje wyborcze, ponieważ rozliczają z konkretów, a nie są ślepo zapatrzeni w partyjny szyld czy figurę lidera.

Ten wyborca czuje się dziś dowartościowany, ceni sobie spokój, chce korzystać z czasu prosperity i nadrabiać stracony czas w sferze konsumpcji. O dzisiejszej sile PiS-u decydują ci „normalsi”

– wyjaśniał badacz.

Syndrom Komorowskiego

W PiS-ie popłochu na razie nie widać, bo czujność usypiają dobre wskaźniki zaufania i wciąż niezłe sondaże. Andrzejowi Dudzie ufa obecnie 64 proc. Polaków, a jedynie 23 proc. wyraża brak zaufania (CBOS, styczeń 2020 roku). To zdecydowanie najlepszy wynik w stawce. W sondażach politycznych kandydat Zjednoczonej Prawicy wygrywa natomiast zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze. W pierwszej osiąga zazwyczaj poparcie między 40 a 45 proc.

W drugiej nadal pokonuje wszystkich kontrkandydatów, ale różnice są już znacznie mniejsze. Najnowsze badanie Polska Presse Grupy i Ośrodka Badawczego Dobra Opinia pokazuje, że w decydującym starciu z Małgorzatą Kidawą-Błońską urzędujący prezydent wygrałby przewagą zaledwie 0,6 pkt proc. (50,3 do 49,7 proc.). Wcześniejszy sondaż pracowni Social Changes dla serwisu wPolityce.pl dawał zaś prezydentowi Dudzie tylko 51 proc. głosów w pojedynku z Szymonem Hołownią w drugiej turze. Żółta lampka już się pali. A przynajmniej powinna.

Potwierdza to analiza prezesa Ogólnopolskiej Grupy Badawczej Łukasza Pawłowskiego dla Wirtualnej Polski. Pawłowski zestawił w niej wyniki prezydenta Dudy z jego poprzednikiem Bronisławem Komorowskim na tym samym etapie kampanii – obecnie i w 2015 roku. Przebadał sondaże poparcia, ocenę prezydentury i zaufanie do głowy państwa. Na każdym z tych pół były prezydent wypada wyraźnie lepiej od swojego następcy. Finał wszyscy znają – Komorowski roztrwonił całą przewagę i przegrał z Dudą nie tylko w pierwszej, lecz także w drugiej turze wyborów.

Dzisiaj nie można wykluczyć, że Duda i jego otoczenie zapadli na swoisty syndrom Komorowskiego. Uśpieni i upojeni dobrymi (choć nie rewelacyjnymi) sondażami myślą, że dowiozą tę przewagę do wyborów. A przewaga topnieje w oczach.

Notowania Andrzeja Dudy to notowania Zjednoczonej Prawicy. Im bliżej będzie wyborów, tym bardziej będzie to widoczne. Tymczasem notowania rządzących od wygranych październikowych wyborów w najlepszym razie utrzymują się na jednym poziomie, chociaż coraz częściej obserwujemy zauważalne spadki poparcia

– analizował w rozmowie z Gazeta.pl wspomniany już prof. Jarosław Flis.

Na Nowogrodzkiej szukają sposobu na odwrócenie obecnej tendencji i odzyskanie inicjatywy. Pomóc ma w tym oficjalna prezentacja sztabu, która odbędzie się w środę 19 lutego. Politycy Zjednoczonej Prawicy zapowiadają też, że krok po kroku będą przedstawiać Polakom kolejne propozycje programowe prezydenta Dudy. I w jednym, i w drugim przypadku kluczowe pytanie brzmi: ile będzie w tym treści, a ile PR-owego teatru. Jeśli podobnie jak w przypadku konwencji w Warszawie górę weźmie widowiskowa forma, próżno oczekiwać przełomu w kampanii kandydata Zjednoczonej Prawicy.

 

gazeta.pl