Maziarski, 05.04.2020

 

Zamach stanu Kaczyńskiego

Zamach stanu Kaczyńskiego

 

W zasadzie sytuacja już jest jasna: pod osłoną koronawirusa Jarosław Kaczyński – podobnie jak jego węgierski bratanek – przeprowadza w Polsce zamach stanu.

Jeszcze kilka dni temu większość komentatorów – w tym także ja – prognozowała, że 10 maja wyborów prezydenckich nie będzie, ponieważ w warunkach epidemii nie da się ich zorganizować. Okazuje się, że nie doceniliśmy determinacji prezesa, który ostatecznie przestał się przejmować zachowaniem pozorów. Już nawet nie udaje, że dotrzymuje choćby minimalnych standardów demokracji i praworządności.

Można wymienić dziesiątki powodów, dla których korespondencyjne głosowanie w maju nie będzie mogło zostać uznane za rzeczywisty i demokratyczny akt wyborczy: kodeks wyborczy został zmieniony wbrew prawu, głosowanie zorganizowano w warunkach faktycznego stanu nadzwyczajnego, w czasie którego kandydaci opozycyjni nie mogli prowadzić kampanii, epidemia i narodowa kwarantanna sprawiają, że demokratyczny nadzór nad procesem oddawania i liczenia głosów jest niemożliwy, frekwencja będzie znikoma, bo znaczna część obywateli albo nie będzie mogła, albo nie będzie chciała uczestniczyć w tej pocztowej parodii wyborów… I tak dalej. Długo można by jeszcze wymieniać.

Dla każdego demokratycznego polityka już jeden z powyższych powodów wystarczyłby dla przesunięcia wyborów na innych czas. Wygląda jednak na to, że dla Kaczyńskiego to sygnał zgoła odwrotny: oto nadarza się niepowtarzalna okazja, by ostatecznie zdobyć władzę absolutną.

Zagłosuje tylko garstka obywateli? Tym lepiej, bo sondaże pokazują, że przy frekwencji na poziomie dwudziestu kilku procent marionetka prezesa wygra już w pierwszej turze. A zresztą nawet gdyby nie wygrała, to kto to sprawdzi? Poczta, na której czele właśnie postawiono pisowskiego hunwejbina dostarczy takie głosy, jakie trzeba. I w odpowiedniej ilości – w sam raz tyle, żeby można było ogłosić, że Andrzej Duda jest prezydentem.

Wszyscy myliliśmy się więc, sądząc, że epidemia koronawirusa to czynnik negatywny, zaburzający kalendarz polityczny Polski. Z punktu widzenia Kaczyńskiego to czynnik pozytywny, istne zrządzenie losu. Dzięki niemu można sięgnąć po metody, które w innych okolicznościach doprowadziłyby do masowych protestów. Gdyby prezes usiłował robić coś takiego w normalnych okolicznościach, opozycja zapewne wezwałaby ludzi do wyjścia na ulice. Dziś jednak koronawirus pozamykał ludzi w domach.

Nie zaprotestuje też Unia Europejska, która zajmuje się zdobywaniem maseczek i respiratorów oraz kremacją zmarłych. W ten oto sposób Kaczyński uwolnił się z pęt, które go dotąd kiełznały. „Ulica i zagranica” – ten czarny sen prezesa wreszcie dobiegł końca. A więc hulaj dusza, piekła nie ma.

Można by oczywiście zapytać: a po co w ogóle organizować jakieś wybory, choćby tak karykaturalne, jak te, które PiS chce przeprowadzić? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. Po prostu dziś „wybory” stały się jednym z atrybutów państwa, jak hymn, flaga i granice. Odbywały się i w PRL, i w ZSRR, i w państwie Pinocheta, i w afrykańskich dyktaturach plemiennych, i w azjatyckich satrapiach. Będą się więc też odbywać w państewku Kaczyńskiego. Tyle że z prawdziwymi wyborami nie będą mieć nic wspólnego – raczej będą przypominać akt głosowania w komunizmie, gdzie poddani mogli wrzucić do urn kartki z nazwiskami nominatów rządzącej nomenklatury.

Oczywiście na dłuższą metę to, co robi dziś prezes PiS jest zabójcze dla Polski i nawet dla jego własnego obozu politycznego. Demokracja przedstawicielska jako system polityczny służy zmniejszaniu napięć – władza posiadająca legitymację pochodzącą z wyborów mniej jest zagrożona niekontrolowanym wybuchem społecznym, co zwłaszcza dziś, w przededniu masowych bankructw, zwolnień z pracy i cięć w sferze socjalnej wydaje się szczególnie ważne. Jednak najwyraźniej nie dla Kaczyńskiego.

Demokratyczna rywalizacja pozwala też na konkurowanie w sferze programowej i personalnej, pomagając wyłonić ludzi najbardziej kompetentnych i mających najlepsze pomysły – to argument szczególnie ważny w obliczu nadciągającego kryzysu. Jednak i to dla Kaczyńskiego nie ma żadnego znaczenia. Dla niego w doborze ludzi liczy się tylko jedno kryterium – posłuszeństwo. Interes Polski? A co takiego?

Dziennikarz Cezary Łazarewicz w jednym z komentarzy na Facebooku napisał: „Ze dwadzieścia lat temu robiłem wywiad z Andrzejem Anuszem, który wydał książkę o Porozumieniu Centrum, w którym działał. Był blisko, bardzo blisko [prezesa], choć nie najbliżej. I on mi wtedy powiedział zdanie, o którym wciąż myślę: że Kaczyński jest gotów spalić Polskę, by zdobyć władzę”.

 

koduj24.pl