Państwo PiS i wirus, 09.10.2020

 

W wojnie z koronawirusem państwo polskie poległo już w przedbiegach [7 COVIDOWYCH GRZECHÓW GŁÓWNYCH]

 

O nadchodzącej jesiennej fali zachorowań na COVID-19 wiadomo było od wiosny, a jednak obecny kryzys w służbie zdrowia i kolejne rekordy dobowych zakażeń obnażyły brak gotowości państwa polskiego na nową odsłonę kryzysu. Gdzie są nasze najsłabsze punkty i dlaczego popełniliśmy tyle grzechów w walce z epidemią koronawirusa? O tym poniżej.

Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Grzech numer 1: Fikcja testowania

Od początku epidemii głównym zarzutem pod adresem rządu była mała liczba wykonywanych testów na obecność koronawirusa. Mniej wykonywanych testów przekładało się na niską w porównaniu z większością państw Unii Europejskiej liczbę zakażonych, a co za tym idzie – uważaną za mniej poważną sytuację epidemiczną. Chociaż już wtedy epidemiolodzy i wirusolodzy alarmowali, że brak należytego testowania tylko ukrywa problem, a nie go rozwiązuje. Obecnie testów przeprowadzamy więcej – w tym tygodniu jest to między 18,3 a 44,1 tys. badań na dobę – więc i wykrywanych przypadków zakażeń jest każdego dnia więcej.

Problem od dłuższego czasu leży jednak gdzie indziej. Chodzi o sprawność procedury diagnostycznej. Przekładając to z medycznego na polski: o to, żeby każdy, kto powinien mieć przeprowadzony test na obecność koronawirusa, rzeczywiście miał taką możliwość. We wrześniu Ministerstwo Zdrowia zmieniło strategię testowania, koncentrując się na pacjentach objawowych. Żeby otrzymać skierowanie na test, pacjent musiał jednocześnie zdradzać wszystkie cztery kluczowe objawy kliniczne infekcji koronawirusem: temperaturę powyżej 38 st. C, kaszel, duszności oraz utratę węchu lub smaku. Na testy zaczęli też kierować lekarze pierwszego kontaktu, a testowane przestały być osoby kończące kwarantannę i izolację (przy okazji kwarantannę skrócono z czternastu do dziesięciu dni).

Rzecz w tym, że jedno się nie zmieniło – chaos organizacyjny w służbie zdrowia. Koślawa biurokracja przed interesem społecznym czy przede wszystkim zdrowiem i życiem obywateli. Historii o ludziach, którzy mieli opisane powyżej objawy – czasem wszystkie, czasem tylko/aż większość z nich – a zamiast dostać skierowanie na test odbijali się od kolejnych przychodni, stacji sanitarno-epidemiologicznych, SOR-ów czy szpitali zakaźnych naprawdę w ostatnich miesiącach nie brakowało. Jedną z nich opisał zresztą przed kilkoma dniami dziennikarz Gazeta.pl, pokazując jak na dłoni, że nawet usilnie dopominając się przeprowadzenia testu, mając podejrzenie zakażenia koronawirusem, człowiek odbija się od biurokratycznej machiny państwa, pogrążonej w chaosie i co rusz zmieniających się wytycznych.

Druga sprawa to czas trwania procedury od momentu zgłoszenia się po skierowanie na test do chwili otrzymania wyniku badania.

Jedna ze znanych mi pacjentek z klinicznymi objawami zakażenia została skierowana na test w zeszły piątek, a ma go wykonać dopiero we wtorek, po czterech dniach. Wyniki testu otrzyma być może w kolejnym dniu, ale może to być też po kilku dniach. Czeka najpierw na test, potem na wynik, a w tymczasem transmituje wirusa, bo nie mając potwierdzonego zakażenia, nie ma prawnych podstaw, żeby umieścić ją w izolacji

– tak problem w rozmowie z Gazeta.pl opisała epidemiolożka prof. Maria Gańczak z Katedry Chorób Zakaźnych Collegium Medicum Uniwersytetu Zielonogórskiego, wiceprezydentka Europejskiej Sekcji Kontroli Zakażeń.

Jeszcze inną rzeczą jest kwestia pacjentów bezobjawowych i skąpoobjawowych, których jesienna strategia Ministerstwa Zdrowia zupełnie nie obejmowała, a którzy są głównym ogniwem w epidemicznym łańcuchu zakażeń.

Tego typu testowanie przepuszcza przez swoje sito osoby zakażone bezobjawowo albo skąpoobjawowo, czyli tzw. osoby z kontaktu. Tu problem jest taki, że z punktu widzenia epidemiologii przy takim modelu testowania nie znamy odsetka społeczeństwa, które miało albo ma kontakt z koronawirusem. W większości krajów testuje się też jednak osoby „z kontaktu”, które mogłyby być zakażone bezobjawowo. Dlatego można przypuszczać, że realna liczba osób zakażonych na dobę, to nie 1,3-1,5 tys. przypadków, tylko nawet czterokrotnie więcej

– mówił 29 września w „Porannej Rozmowie Gazeta.pl” wirusolog dr hab. Tomasz Dzieciątkowski z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. W myśl tego, co stwierdził nasz rozmówca, rekordowy dobowy wynik zakażeń z 9 października wcale nie wynosi 4739 osób, a dobija do 19 tys.

Grzech numer 2: Braki sprzętowe

Walki z szalejącą epidemią nie ułatwia też sytuacja sprzętowa polskiej służby zdrowia, która z każdym kolejnym dniem staje się trudniejsza. Dwa podstawowe wskaźniki wydolności systemu w starciu z koronawirusem, to procent zajętych i wolnych „łóżek covidowych” (to miejsca w szpitalach dla zakażonych pacjentów), a także liczba używanych i dostępnych respiratorów.

W skali kraju mamy około 9,5 tys. „łóżek covidowych”, z czego zajętych jest już ponad 4 tys. W przypadku respiratorów sytuacja wygląda tak, że w skali kraju jest ich 10-11 tys., ale do walki z koronawirusem przeznaczono, wedle różnych szacunków, od 830 do 900, z czego prawie 300 jest już zajętych. Na czwartkowej konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki uspokajał, że margines 500-600 wolnych respiratorów to nie wszystko, bowiem w Agencji Rezerw Materiałowych czeka kolejne 500 maszyn.

Rzecz w tym, że nawet uwzględniając rezerwy, daje nam to łącznie 1,3-1,4 tys. respiratorów w skali całego kraju. Problemem jest wzrost zapotrzebowania na maszyny wśród pacjentów ciężko przechodzących COVID-19. Między 1 a 8 października liczba „covidowych” respiratorów w użyciu wzrosła ze 159 do 320. To ponad 50 proc. Jeśli taki trend się utrzyma, to już pod koniec października dobijemy do tysiąca zajętych maszyn. A to i tak przy założeniu, że dynamika dobowych wzrostów zakażeń w kolejnych tygodniach nie wzrośnie. Tymczasem w tygodniu 5-9 października doszło do podwojenia liczby dziennych zakażeń. W takiej sytuacji 1200 respiratorów, które od powiązanej w handlarzem bronią firmy zamówiło kilka miesięcy temu Ministerstwo Zdrowia za kwotę niemal 200 mln zł, byłoby na wagę złota.

Niedobrze wygląda też sytuacja z liczbą dostępnych „łóżek covidowych”. Z danych resortu zdrowia wynika, że 8 października zajętych było 4407 z 9,5 tys. miejsc. Przypomnijmy: 1 października ta liczba wynosiła 2702. Oznacza to wzrost obłożenia o prawie 39 proc. w tydzień. Także tutaj przy takim tempie rozprzestrzeniania się epidemii na przełomie października i listopada służba zdrowia dojdzie do ściany.

Przeprowadzamy obecnie działania, które spowodują, że w ciągu kilku najbliższych dni liczba łóżek zwiększy się o kolejne kilka tysięcy

– tonował nastroje na czwartkowej konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki.

Chociaż zarówno w przypadku respiratorów, jak i „łóżek covidowych” sytuacja (jeszcze) nie wydaje się dramatyczna w skali kraju, to gdy zejdziemy niżej, na poziom województw czy powiatów, zobaczymy, że wyliczenia na papierze a szpitalna rzeczywistość, to dwa różne światy. W wielu miejscach już dziś brakuje zarówno respiratorów, jak i łóżek. Kujawsko-Pomorski Urząd Wojewódzki podaje, że z 25 respiratorów dla pacjentów z koronawirusem zajętych jest u nich już 21. Na Pomorzu z 20 maszyn wolnych zostało tylko pięć. Z kolei w Wielkopolsce z 652 „łóżek covidowych” już teraz zajętych jest 507, czyli niemal 78 proc.

A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo podobnych alarmistycznych apeli płynie z całej Polski więcej z każdym dniem.

Gdyby to ode mnie zależało, zastanawiałbym się nad tym, w której krakowskiej szkole czy sali amfiteatralnej lub ewentualnie nawet w Tauron Arenie, należałoby już w tym momencie szykować potencjalne łóżka dla potencjalnych pacjentów. A my nadal podejmujemy działania mające na celu wytworzenie pewnej liczy łóżek w obrębie istniejących szpitali

– irytował się na antenie TVN24 Marcin Jędrychowski, dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.

Tworzone dodatkowe miejsca dla zakażonych w szpitalach nie rozwiążą problemu, bo dzieje się to kosztem innych oddziałów

– podkreślił. W jego placówce już od kilku dni brakuje miejsc dla pacjentów z koronawirusem.

Na respiratorach i „łóżkach covidowych” problemy sprzętowe się jednak nie kończą. Diagności laboratoryjni już alarmują, że brakuje zarówno testów, jak i odczynników do testów.

Cały kraj w żółtej strefie, to oznacza, że będziemy wykonywać więcej testów, tymczasem mamy sygnały z laboratoriów o tym, że brakuje testów wykrywających koronawirusa

– mówiła w czwartek w TVN24 Alina Niewiadomska, prezeska Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych. Niepokoić mogą też braki kluczowego w walce z ciężkimi przypadkami COVID-19 leku – remdesiviru. Dlatego szpitale nie oferują kuracji tym lekiem nowo przyjmowanym pacjentom. Pisał o tym przed kilkoma dniami „Dziennik Gazeta Prawna”. Ratunkiem dla Polski i innych państw w podobnym położeniu ma być podpisana z producentem przez Unię Europejską umowa ramowa na dostawę 500 tys. dawek remdesiviru. Wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski zapewnił, że Polska otrzymywałaby z niej nie mniej niż 6-10 tys. dawek miesięcznie przez pół roku.

Grzech numer 3: Ludzie potrzebni od zaraz

Zaopatrzenie w sprzęt i leki, a także dostępność łóżek dla chorych, to tylko jedna strona medalu. Druga to personel medyczny konieczny do walki z epidemią. A jego coraz mocniej brakuje. Zwłaszcza specjalistów chorób zakaźnych, anestezjologów, pielęgniarek anestezjologicznych i sanitariuszy i ratowników medycznych. Alarmują o tym kolejne szpitale z kolejnych województw. Ludzi brakuje też w Sanepidzie, który jeszcze wiosną prosił o dodatkowe etaty.

Przecież było wiadomo, że czeka nas kolejny szczyt zachorowań jesienią, że nadejdzie moment prawdy. Patrząc na obecną sytuację epidemiczną, odnosi się wrażenie, że niewiele zrobiono, żeby Polska była na to gotowa

– dziwiła się przed kilkoma dniami w rozmowie z Gazeta.pl epidemiolożka prof. Maria Gańczak.

Co więcej, gdy Ministerstwo Zdrowia zmieniło strategię walki z epidemią i m.in. zrezygnowało z tzw. jednoimiennych szpitali zakaźnych, koronawirus znów zaczął roznosić się po wszystkich placówkach ochrony zdrowia, powodując zakażenia personelu medycznego i pacjentów, a co za tym idzie konieczność zamykania szpitalnych oddziałów lub nawet całych placówek. Czwartkowa decyzja o powrocie do szpitali jednoimiennych (teraz mają funkcjonować pod nazwą szpitali koordynacyjnych trzeciego poziomu) wydaje się przyznaniem przez rząd do błędu. Środowisko medyczne krytykuje jednak pomysł, żeby to szpitale i lekarze odpowiadali za koordynację działań w walce z epidemią. To niepotrzebne wydłużanie procesu decyzyjnego i potęgowanie biurokracji. Jak mówią, to zadanie należy do wojewody, rządu i sztabów kryzysowych. Lekarze już dzisiaj nie wyrabiają się z ratowaniem życia pacjentów chorych na COVID-19, więc dokładanie im obowiązków organizacyjnych zakrawa o jakiś absurd.

Jaka jest recepta resortu zdrowia na braki kadrowe?

Łóżka nie leczą, respiratory same nie działają, więc będziemy również pracowali nad tym, żeby personel medyczny w znacznie większym stopniu zaangażował się w walkę z pandemią

– powiedział na czwartkowej konferencji prasowej minister zdrowia Adam Niedzielski. Zapowiedział też, że „niecovidowy” personel medyczny będzie przesuwany do zadań związanych z przeciwdziałaniem epidemii.

Grzech numer 4: „Niecovidowa” służba zdrowia pada

Rzecz w tym, że przekierowanie pracowników służby zdrowia do walki z epidemią, która obecnie uderza w Polskę ze zdecydowanie większą mocą, niż wiosną tego roku, przypomina gaszenie ogniska benzyną. Przede wszystkim, do walki z koronawirusem potrzebny jest wyspecjalizowany personel (zwłaszcza anestezjolodzy i pielęgniarki anestezjologiczne). Po drugie – i to chyba rzecz najważniejsza – nie tylko na froncie walki z epidemią mamy braki kadrowe i nie tylko pacjenci chorzy na koronawirusa wymagają opieki.

Już wiosną mieliśmy z tym poważne problemy, gdy w efekcie walki z epidemią, „niecovidowa” część służby zdrowia w pewnym momencie niemal stanęła w miejscu.

Dużo mówimy o „odmrażaniu gospodarki”, ale najwyższy czas pomyśleć o „odmrożeniu służby zdrowia”. Codziennie w Polsce umiera około tysiąca osób. I to nie z powodu koronawirusa, tylko z powodu innych chorób

– mówił w majowym wywiadzie dla Gazeta.pl prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Jak wskazywał, zakażenia koronawirusem wśród personelu medycznego, zamykanie szpitalnych oddziałów albo nawet całych placówek czy przesuwanie lekarzy do walki z epidemią uderza we wszystkich „niecovidowych” pacjentów.

Chociaż powinniśmy wracać do medycznej normalności, to nie będzie komu i gdzie do niej wracać. Możemy doprowadzić do tego, że choroby, które dotychczas leczyliśmy, teraz staną się chorobami śmiertelnymi

– alarmował prof. Matyja.

Przez pięć miesięcy od maja jako państwo nie zrobiliśmy dostatecznie dużo, żeby zapewnić w czasie epidemii sprawne działanie zarówno „covidowej”, jak i „niecovidowej” służby zdrowia. Na alarm biją chociażby onkolodzy, którzy wskazują, że tylko od marca do maja wskaźnik wydawanych kart diagnostyki i leczenia onkologicznego spadł od 25 do nawet 40 proc. A to tylko jeden z bardzo wielu obszarów opieki medycznej. Gdy teraz minister zdrowia mówi o przekierowywaniu „niecovidowego” personelu medycznego do walki z epidemią, jest jasne, kto zapłaci za to cenę.

Grzech numer 5: Szkoły, wesela, imprezy

Relatywnie lekki przebieg epidemii wiosną uśpił czujność naszych władz. A być może wpędził je nawet w pewne samozadowolenie. Mimo ostrzeżeń epidemiologów i wirusologów, latem ponownie dopuszczono do organizacji wesel (limit 150 osób), imprez artystycznych i rozrywkowych, konferencji oraz targów (tu zniesiono limit 150 osób), a także uczestnictwa publiczności w wydarzeniach sportowych (zezwolono na 50 proc. obłożenia obiektu). Miało to swoje ekonomiczne uzasadnienie w postaci ratowania branży eventowej, jednak limity osób spowodowały, że wesela, koncerty czy imprezy w klubach stały się ogniskami zakażeń koronawirusem.

Kreatywni Polacy obchodzili też narzucone przez władze limity – przykładowo organizując w jednym miejscu kilka mniejszych imprez, chociaż w praktyce były one jednym i tym samym wydarzeniem. Dotyczyło to zwłaszcza wesel. Swoje dołożyli też właściciele pubów, restauracji i klubów nocnych, którzy sprawnie obchodzili zakaz prowadzenia działalności obowiązujący te ostatnie – wystarczyło nieco przerobić klub na restaurację albo pub i biznes wracał do gry. W metropoliach taki proceder był i jest na porządku dziennym (a w zasadzie nocnym).

Nawet obecnie, gdy mamy niemal 5 tys. zakażeń na dobę, w strefie żółtej można organizować wesela i uroczystości rodzinnej do 100 osób, a w strefie czerwonej – do 50. Po zmianach, które wejdą w życie 10 października, w strefie żółtej liczba ta zostanie zmniejszona… ze 100 do 75 osób. W czerwonej pozostanie na tym samym poziomie, co dotychczas. Powtórzmy: przy niemal 5 tys. zakażeń na dobę. Jak to wyjaśnić?

O ile powyższe luzowania rygorów sanitarnych można argumentować względami ekonomicznymi, o tyle ciężko jakkolwiek obronić decyzję Ministerstwa Edukacji Narodowej o powrocie z dniem 1 września do nauczania stacjonarnego na terenie całego kraju.

Start edukacji 1 września miał być probierzem sprawności, a okazuje się, że jest tak naprawdę początkiem katastrofy. Nie łudźmy się, mamy w tej chwili liczne dowody na to, że szczególnie w dużych miastach szkoły są rezerwuarem wirusa. I o ile dzieci chorują skąpoobjawowo, o tyle ich rodzice i dziadkowie nie chorują już skąpoobjawowo. Poza tym, mamy też sporą grupę nauczycieli, którzy rozchorowali się głównie po kontaktach z dzieciakami

– tak w „Porannej Rozmowie Gazeta.pl” decyzję MEN ocenił dr Paweł Grzesiowski, immunolog i prezes Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń.

Jak poinformowało 9 października RMF FM, MEN przygotowuje się do częściowego powrotu edukacji zdalnej. Miałaby ona objąć w pierwszej kolejności studentów oraz licealistów. Uczniowie szkół podstawowych i dzieci z przedszkoli pozostałyby natomiast w placówkach dydaktycznych tak długo, jak to będzie możliwe.

Grzech numer 6: Komunikacyjna katastrofa

Wczesną wiosną, gdy epidemia koronawirusa pojawiła się w Polsce, rząd i przede wszystkim ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski byli chwaleni za sprawną komunikację kryzysową. Szybkie i zdecydowane decyzje, krótkie i jasne komunikaty do mediów i opinii publicznej, sprawne zarządzanie sytuacją. Jednak im dalej w las, tym komunikacyjna kontrola rządu nad epidemią była coraz gorsza.

Załamanie tej komunikacji przyszło w drugiej połowie kwietnia, gdy na tapecie znalazł się temat wyborów prezydenckich. Pierwotnie miały się odbyć 10 maja, ale ze względu na zagrożenie epidemiczne zarówno opozycja, jak i przedstawiciele służby zdrowia apelowali o ich przeniesienie. Dla rządzących był to niewygodny scenariusz, bowiem sondaże dawały wówczas ich kandydatowi Andrzejowi Dudzie niemal pewne zwycięstwo w pierwszej turze. Przełożenie wyborów niosło ze sobą duże ryzyko, że obóz władzy zapłaci w nich cenę za kryzys gospodarczy i za to, jak poradził sobie z epidemią koronawirusa.

Po olbrzymich turbulencjach w koalicji rządzącej wybory ostatecznie odbyły się 28 czerwca i 12 lipca. Gwoździem do trumny rządu w aspekcie polityki komunikacyjnej była natomiast wypowiedź premiera Mateusza Morawieckiego z początku lipca.

Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się koronawirusa i epidemii. To dobre podejście, bo COVID-19 jest w odwrocie, już nie musimy się go bać. Trzeba pójść na wybory

– apelował na spotkaniu z wyborcami w Tomaszowie Lubelskim.

Nic się nie stało podczas pierwszej tury, nic się nie stanie w trakcie drugiej – 12 lipca. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie powinni niczego się obawiać, mogą iść na wybory. Latem wirusy grypy i koronawirus są słabsze, dużo słabsze

– zachęcał szef rządu.

Czy premier miał prawo zachęcać swoich wyborców, żeby poszli do urn? Tak. Czy miał prawo zrobić to w taki sposób i takimi słowami? Absolutnie nie. Przynajmniej, jeśli ma w sobie chociaż odrobinę odpowiedzialności za przyszłość państwa i jego obywateli. Doskonale bowiem wiedział, że spadek liczby dobowych zakażeń jest chwilowy, a prawdziwy moment próby przyjdzie jesienią (właśnie to obserwujemy). Jako szef rządu wiedział też, że jako państwo nie jesteśmy do tego momentu próby należycie przygotowani. Tymczasem mówiąc, że nie trzeba się już bać koronawirusa, premier Morawiecki do ogniska covidosceptyków i epidemicznych negacjonistów dolał ogromną ilość oliwy. Efekty obserwujemy po dzień dzisiejszy. Doszło do tego, że nawet w Sejmie mamy partię (Konfederacja), która staje się adwokatem wszystkich obywateli negujących istnienie epidemii i zagrożenie, jakie ona ze sobą niesie. To już nie jest wyłącznie śmieszne czy głupie, to po prostu skrajnie niebezpieczne.

Niestety od czasu lipcowej wypowiedzi premiera z komunikacją rządu ws. koronawirusa jest tylko gorzej. Nawet w ostatnich kilkunastu dniach obserwujemy pojawiające się co chwilę sprzeczne komunikaty kolejnych prominentnych polityków i urzędników.

Kiedyś było, że epidemia występuje tylko w ogniskach, później, że tylko rozproszona. O co tutaj chodzi? Nie można wody z mózgu robić

– nie krył zdziwienia Andrzej Sośnierz, były szef Narodowego Funduszu Zdrowia, a obecnie poseł Porozumienia. Sośnierz od miesięcy krytykuje działania rządu i Ministerstwa Zdrowia w sprawie epidemii koronawirusa. Uważa je za błędne i niewystarczające. Jego zdaniem komunikacyjny chaos w temacie epidemii jest jednym z poważniejszych grzechów na sumieniu rządzących.

Wisienką na torcie są tutaj słowa wiceministra zdrowia Waldemara Kraski wypowiedziane w Radiowej „Trójce”.

Pandemia koronawirusa jest pod kontrolą. Dziś przedstawimy kolejną modyfikację naszej jesiennej strategii

– zapewnił 8 października polityk. Tego samego dnia odnotowano 4280 nowych zakażeń koronawirusem; zmarło 76 pacjentów.

Grzech numer 7: Społeczne rozprężenie

Patrząc na komunikacyjną kapitulację rządu ws. koronawirusa, która z kolei przekłada się na jego brak wiarygodności w walce z epidemią, trudno dziwić się, że Polacy bagatelizują ryzyko związane z epidemią. Maseczki, jeśli w ogóle, nosimy na brodzie albo na szyi. Zamiast zasłaniać usta i nos, wielu Polaków zasłania tylko usta. Nie przestrzegamy dystansu fizycznego, co jak w soczewce widać w komunikacji miejskiej, środkach transportu publicznego oraz w miejscach publicznych. Nie unikamy dużych skupisk ludzkich. Do tego niczym gangrena po społeczeństwie roznosi się postawa koronosceptyczna zakładająca, że cała ta epidemia to jeden wielki spisek.

Sytuację pogarsza fakt, że w Polsce mamy problem z komunikacją zdrowotną, czyli przekazywaniem odpowiednich informacji tak, by poprawić wiedzę na temat zdrowia. Dlatego nie jesteśmy wyedukowani w kwestiach zdrowotnych tak jak chociażby Szwedzi

– tłumaczyła przed paroma dniami w wywiadzie dla Gazeta.pl epidemiolożka prof. Maria Gańczak z Katedry Chorób Zakaźnych Collegium Medicum Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Szwedom można powiedzieć ustami głównego epidemiologa kraju, że powinni nosić maski, zachowywać dystans fizyczny czy unikać zgromadzeń. Ludzie to zwykle rozumieją i szanują, duża część społeczeństwa się do tego stosuje mimo braku oficjalnych ustaw czy rozporządzeń

– dodała wiceprezydentka Europejskiej Sekcji Kontroli Zakażeń.

Tym samym do niedoborów sprzętu i leków, braku personelu medycznego i nieodpowiedzialnej postawy władz sami dokładamy kolejną cegiełkę do nadciągającej z szybkością rozpędzonego pociągu katastrofy.

To myślenie, że jakoś to będzie, że jeszcze tym razem się uda, a potem się zastanowimy

– konstatuje prof. Gańczak. Tyle tylko, że jeśli nie zastanowimy się teraz, może już nie być żadnego potem.

 

 

gazeta.pl