Hołownia (wg Vargi), 24.03.2024

 

Varga czyta Hołownię. „Urodził się, by nas zbawić. Dowodzą tego jego książki”

24.03.2024

 

Hołownia jest mistrzem erystyki – wytłumaczy każdą nielogiczność teologii, każdy dogmatyczny absurd wyjaśni tak, że zamknie dyskusję, każdą wątpliwość obróci na swoją korzyść. Większość książek napisał, zanim wszedł do polityki. A trzeba pamiętać, że polityka zmienia, polityka to inna praca niż bycie ewangelizatorem. A tym przez długie lata był obecny marszałek Sejmu.

 

Szalona popularność Hołowni jako marszałka w pierwszych powyborczych miesiącach brała się stąd, że mało mamy tak ostrzelanych w mediach polityków, jak były gwiazdor TVN. Frenetyczne oglądanie Sejmflixu brało się nie tylko z „radości z odzyskanego śmietnika”, ale i z niepodważalnych talentów Hołowni do zgrabnego lawirowania w parlamentarnej dżungli.

Zanim jako marszałek Sejmu został drugą osobą w państwie, był Hołownia – równolegle z karierą telewizyjnego celebryty – wędrownym kaznodzieją oraz autorem poczytnych książek, z których dwie to zbiory jego felietonów pisanych dla „Tygodnika Powszechnego”. Krakowskie pismo nie było zresztą jedynym miejscem, gdzie spełniał się dziennikarsko, wcześniej był autorem „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka”, „Rzeczpospolitej” oraz zapomnianego dziś „Ozonu” – efemerycznego tygodnika założonego przez Janusza Palikota – gdzie pełnił funkcję wicenaczelnego. A to daleko nie wszystkie aktywności Hołowni na niwie dziennikarskiej. Największą jednak karierę zrobił jako kaznodzieja, krążący po Polsce i opowiadający zachwyconej publiczności o ewangelii. Trudno się dziwić tej popularności, w końcu to świetny mówca, przy nim bełkoczący korporacyjną nowomową hierarchowie są jak stary patefon grający zdarte płyty.

W swych felietonowych kazaniach Hołownia zawsze moralizował, w stosunku do niewierzących był protekcjonalny lub pobłażliwy na granicy pogardy, swoje nieprzejednanie lukrując luzackim językiem. Potęga Hołowni brała się też z jego „czynnej miłości bliźniego” – założył fundacje niosące pomoc w najuboższych regionach Afryki, „karmiąc, lecząc, edukując i dając pracę”, czym chwalił się w swoich książkach. I nie tylko tym, wszak pisał do papieża Franciszka z prośbą o pomoc wiejskiej aptece w Togo, a papież przysłał leki. Bo Hołownia to chwalipięta, jakich mało. Relacje ze spacerów po Galilei i Jerozolimie, jakie mimochodem wklejał do felietonów, mogły sugerować, że również jego relacja z innym, żyjącym dwa tysiące lat temu kaznodzieją jest bliższa niż wszystkich innych. Chwalił się też 200 spotkaniami autorskimi rocznie, na których tłumy spragnione obcowania z Hołownią wypełniają sale w całej Polsce i zarzucają go prezentami. Ale potrafił przysiąść przy żebrzącej staruszce i rozmawiać z nią godzinę.

Takich przykładów w jego książkach jest multum: Hołownia na ulicy pochyla się nad bezdomnym, nad głodnym, nad potrzebującym. Ten ekshibicjonizm bywał nie do zniesienia, choć sam autor próbował go wyśmiać, mówiąc o tym, jak się wzruszył własną dobrocią, a do oczu nabiegały mu łzy na myśl o własnej wielkoduszności. Dwa wybory felietonów Hołowni z „Tygodnika Powszechnego” z lat 2016-2019 („Instrukcja obsługi solniczki” oraz „Teraz albo nigdy”) pokazują zadufanego w sobie katolika i zarazem zatroskanego obywatela, a rozbawienie graniczące z zażenowaniem, jakie budzi jego samozachwyt, miesza się z podziwem dla kogoś, kto naprawdę widzi, że ponura przyszłość świata jest ważniejszym problemem niż medialna sieczka naszej polityki. „Wytrzeźwiałem z toksycznych oparów przebranego za miłosierdzie egotyzmu” chwalił się w jednym z tekstów. Ale to było chwilowe wytrzeźwienie, bo w kolejnych książkach znów był pijany swoją wspaniałością.

Hołownia ma ego wielkości układu słonecznego, to oczywiste, ale jest nieprzeciętnie błyskotliwy i oczytany, a w felietonach konsekwentnie budował wizerunek przyszłego męża stanu. Im bardziej zarzekał się, że nie chce być politykiem, tym lepiej było widać, że obrał kierunek na Wiejską, a nawet Krakowskie Przedmieście. I krygował się przy tym bezczelnie: „Nikim przecież nie jestem, by pchać się za chwilę między Dudę, Tuska, Biedronia. Nie moja liga. Gdzie mi, prostaczkowi, do pałaców?”. Robił to, mając świadomość, że intelektualnie wyrasta ponad 90 proc. klasy politycznej, jeśli chodzi o erudycję, wiedzę o świecie, umiejętność argumentacji. Ale co innego pisać książki i spotykać się z zakochanymi czytelnikami, a co innego uprawiać twardą politykę. Stąd zawstydzające wpadki, jak jego sławetny płacz nad Konstytucją w mediach społecznościowych. Jeśli uwierzyć w jego wyznanie z książki „Pół na pół”, że „zawsze miałem obsesję samokontroli”, to należy uznać tę scenę za precyzyjnie wyreżyserowany i przemyślany akt medialnej manipulacji.

Wizerunek, jaki zbudował – obrońcy uchodźców, wykluczonych, chorych, bezdomnych – to jest coś, czego nie mają politycy, kursujący między centralą partii a Sejmem, niemający pojęcia o prawdziwym życiu. Umiejętnie skracał dystans: potrafił przyznać się do głupoty, że wziął kredyt frankowy i umoczył w „polisolokacie”. Lansował swój symetryzm, pochlebiając przy okazji rodakom: w Polsce tłuką się po głowach dwa wrogie plemiona, wszystkim odbiło i toczą swoje wojenki, a przecież wy jesteście lepsi, niżby to wynikało z tego, co mówią politycy. Nie dajmy się zwariować, przecież „żeby wymienić żarówkę, nie trzeba zgadzać się w kwestii in vitro”. Dogadajmy się! Posklejajmy ten kraj! – takie przesłanie płynęło z tych coraz bardziej politycznych felietonów.

W 2016 r. pisał w „Tygodniku Powszechnym” o sprawie aborcji: „Słyszałem już chyba wszystkie apele biskupów, widziałem wszystkie transparenty za i przeciw, a przede wszystkim znam na pamięć obłudne tańce polityków, w których instynkt »obrońców życia« albo »obrońców kobiet« zawsze zaskakująco współgra z rytmem kalendarza politycznych interesów”. W innym felietonie o aborcji stawiał diagnozę, że mamy do czynienia z tragicznym konfliktem, którego nie da się rozwiązać, a na pewno nie ustawami przyjmowanymi na Wiejskiej. Kunktatorstwo Hołowni wygląda tak: obu stronom, i pro-choice, i pro-life, chodzi o mniej cierpienia, tylko że jednym chodzi o mniej cierpienia kobiet, a innym o mniej cierpienia dzieci. A przecież to jedno i to samo – chodzi o to, żeby nie cierpiały i kobiety, i dzieci. Oczywiście Hołownia jest pro-life, według niego Kościół, zamiast grzmieć i rzucać klątwy, powinien zająć się pomocą psychologiczną dla kobiet rozważających aborcję, pomocą dzieciom urodzonym z wadami oraz budową hospicjów dla śmiertelnie chorych noworodków.

Jednocześnie uparcie walczył o dobre imię Kościoła, przekonując nas, że mamy mnóstwo „fajnych biskupów”, z którymi dzieje się coś dziwnego, gdy stają się członkami Episkopatu. Po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich domagał się dymisji całego Episkopatu. To Episkopat prowadzi polski Kościół do upadku, tymczasem Kościół pełen jest wspaniałych księży i świeckich katolików. Jak zatem się zachować? Zająć się swoim zdrowym, lokalnym Kościołem. A jak to można zrobić? Pójść na rekolekcje, jakie głosi Hołownia w twoim parafialnym kościele!

Był przeciw małżeństwom jednopłciowym i prezentował tu stanowisko Kościoła z jedynym zastrzeżeniem: nie szczuć na LGBT. I nawoływał w swoim stylu: „Jak nie pozabijać się w imię walki o życie? Jak nie znienawidzić się z obu stron, idąc do boju ze sztandarem walki o »prawdziwą miłość«?”. Pisał o nadchodzącej katastrofie klimatycznej, masowych migracjach, rezygnowaniu z mięsa, o edukacji, służbie zdrowia, w tym widząc prawdziwe wyzwania dla Polski: „Za trzydzieści-czterdzieści lat naprawdę najmniej istotnym problemem będzie to, jaką kto ma seksualną orientację, czy kochał Donka, czy Jarka”.

Stawał po stronie papieża w jego krytyce Europy jako „bezpłodnej babci”, ale było to w czasach, gdy jeszcze mało kto widział, że Franciszek zazwyczaj bredzi albo mówi rzeczy haniebne, wciąż trwał naiwny amok, że Argentyńczyk odnowi Kościół.

Książka o frywolnym tytule „Bóg. Życie i twórczość” (2010) pokazuje świat wyboru: albo wiara w Boga, albo nihilizm; albo wspólnota religijna, albo bezgraniczna samotność. Nie dopuszcza myśli, że można być niewierzącym i jednocześnie spełnionym oraz doświadczającym miłości. Hołownia konsekwentnie w książkach bagatelizował zbrodnie Kościoła, w „Bogu…” sprowadza te oskarżenia do zdania: „Istnienie dróg to główna przyczyna wypadków”. „Bóg…” to poradnik, jak czytać i jak rozumieć Biblię, wzbogacony o listę lektur, pomoc dla katolika, który chce się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi w jego wierze. Choć wymuszenie kolokwialny język Hołowni powoduje, że zaczynamy się zastanawiać, do kogo kieruje swą książkę. Do dorastającej młodzieży? Do dziecinniejących dorosłych? Czy po prostu uważa, że „fajność” ma być metodą dotarcia do tych, którzy czegoś by chcieli się dowiedzieć, ale przy tym zbytnio nie namęczyć? Może uznał, że aby dotrzeć do współczesnego czytelnika z opowieścią o apostołach, trzeba to napisać jak historię kumpli z podwórka. No i znów kokietuje nieprzytomnie: Ja jestem chrystolog-amator, poważni teologowie zatłuką mnie za to, co tu zaraz napiszę, ze mnie zwykły chłopak, co to kocha Boga, a nie żaden mędrzec. I oczywiście, pisząc o Bogu, Hołownia nie jest w stanie powstrzymać się od ciągłego pisania o sobie. Żeby dowiedzieć się wszystkiego o Bogu, musimy chyba poczekać na książkę Boga o Hołowni.

Hołownia sprawdza się jako popularyzator religii, choć jego łatwość pisania – jak to bywa w przypadku nadmiernie obdarzonych tym talentem – powoduje, że odnosimy wrażenie, iż autor ślizga się po powierzchni, a nas ma za idiotów i nie traktuje poważnie. Hołownia jest mistrzem erystyki – wytłumaczy każdą nielogiczność teologii, każdy dogmatyczny absurd wyjaśni tak, że zamknie dyskusję, każdą wątpliwość obróci na swoją korzyść. Hołownia adwersarza wessie w sofizmatyczne bagienko, gdzie czuje się jak krokodyl w Nilu, wciągający nawiną antylopę pod wodę i tam ją pożerający do kości.

Doskonale to widać w książkach wspólnie wydanych z Marcinem Prokopem, jego partnerem z programu „Mam talent!”. Gwiazdorzy nawzajem przepytywali się ze swojego życia, wyprzedając nawet wstydliwe epizody, co zapewne niebywale podniecało ich fanów. Szczególnie pierwsza z nich, „Bóg, kasa i rock’n’roll” (2011), okazała się przebojem rynkowym. Ponieważ książka sprzedała się lepiej niż odpusty w średniowieczu, to Hołownia i Prokop jeszcze dwakroć odświeżyli format („Wszystko w porządku. Układamy sobie życie” oraz „Pół na pół. Rozmowy nie dla dzieci”). O ile Prokop uparcie usiłował zrozumieć Hołownię, to Hołownia nie chciał zrozumieć Prokopa, uważając, że jest depozytariuszem Prawdy. Hołownia prezentuje nowoczesny fundamentalizm – dobre garnitury, wykształcenie, znajomość języków, elokwencja, poczucie humoru, przekonanie o swojej nietuzinkowści, a zarazem obskuranckie poglądy. Jednocześnie mamy szacunek do kogoś, kto zna nie tylko Pismo i katechizm, ale wszystkie adhortacje i encykliki papieskie, czyli coś, czego nie zna większość proboszczów. Z „Pół na pół” zapamiętamy zdanie Hołowni: „Wyznaję zasadę, że albo należy zmienić ten świat, albo umrzeć, próbując”.

Kiedy czyta się „Tabletki z krzyżykiem” (2007) – katechizm dla ludzi pełnych wątpliwości i przesiąkniętych lękiem metafizycznym – to nagle żałuje się Hołowni, że musi się marnować w politycznym bagnie, zamiast pisać kolejne takie książki. Ale natychmiast przychodzi refleksja – „Tabletki” powstały, kiedy jeszcze chciał opowiadać wyłącznie o świętych i aniołach, a nie o swoim geniuszu i posłannictwie.

W 2016 r. wydał „36 i 6 sposobów na to, jak uniknąć życiowej gorączki, czyli katechizm według Szymona Hołowni” – znów porywająco napisaną książkę, która poważnego teologa doprowadzić może do zawału, bo nasz ewangelizator opowiada o perypetiach „ziomali Jezusa” w taki sposób, jakby relacjonował dzieje słynnego rapera. Co nie znaczy, że Hołownia jest luzakiem i „ziomalem”, ale uznając, iż przemawia do ludzi prostych, musi zejść na poziom ich języka. Jakby Hołownia nie bajerował i „fajnował”, to zawsze wyłazi z niego przekonanie o własnej wyższości moralnej oraz deficyt chrześcijańskiej pokory.

Produkowanie książki za książką powoduje nieuchronne powtórki – opowieść o kwakierskim kaznodziei Johnie Woolmanie znalazłem przynajmniej w dwóch książkach, niemal słowo w słowo. Podobnie jak o teorii Milgrama o tym, że od każdego człowieka na świecie dzieli nas nie więcej niż sześciu znajomych. Stachanowiec katechezy uprawia bowiem recykling, zarzucając rynek kolejnymi mutacjami tej samej opowieści.

Kiedy Hołownia poczuł zew polityczny i gdzie był ten moment, który sprawił, że dziś jest marszałkiem Sejmu? Odpowiedź znajdziemy w felietonie „Czas przebudzenia” z lata 2017 r., gdy Hołownia po raz pierwszy („do tej pory sceptyczny, zajęty rodziną, swoimi książkami, wykładami, programami, fundacjami”) poszedł na manifestację w obronie niezależnych sądów.

Ostatnią jak dotąd książką Hołowni jest „Fabryka jutra” (2020) z efekciarskim podtytułem „Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki”. Hołownia potrafi zmonetyzować wszystko, od Boga i Biblii poczynając, na przegranej kampanii prezydenckiej kończąc. „Fabryka jutra” opowiadająca nie o ratowaniu świata dla córki, ale o pracy komitetu wyborczego Hołownia 2020, w połowie jest o „Ekipie Szymona”, czyli jego sztabie wyborczym oraz przygotowaniu strategii, a w połowie o kłodach pod nogi rzucanych mu przez świat. Oczywiście nie mogło się obejść bez relacji ze spotkań autorskich z tłumami wyznawców, namawiających go, by wszedł do polityki i naprawił Polskę. „Fabryka jutra” to drobiazgowa relacja z przygotowań do startu, zbierania podpisów, działań wolontariatu, produkowania spotów wyborczych, zbiórek pieniędzy, objeżdżania całego kraju, co powoduje, że ta książka ukazała się chyba po to, by z jej sprzedaży można było odzyskać parę złotych wtopionych w kampanię. A także odwdzięczyć się ludziom, którzy poświęcili czas i energię na pracę dla kandydata. No i żeby znów podbić ego Hołowni. Bo przecież, nawet gdy Hołownia chodzi po wsi, od domu do domu, by osobiście agitować, to okazuje się, że mieszkaniec jednego z nich właśnie oddawał się lekturze jego ostatniej książki. To, że wielbiciele Hołowni zasypują go tonami listów, a ze spotkań wraca z bagażnikiem wypełnionym miodem, domowymi przetworami, kolażami, wycinankami i zabawkami dla córki, nie trzeba nawet wspominać.

Jest w „Fabryce jutra” jeden ciekawy wątek – gwałtowne rozluźnienie relacji z Kościołem, do jakiego doszło, gdy w czasie mszy na Solcu kapucyński celebrans odmówił udzielenia naszemu bohaterowi komunii z powodu jego poglądów. Musiał Hołownia wejść do polityki i wystartować na prezydenta, żeby zobaczyć, jak jego bracia w wierze traktują kogoś, kto nie ma odpowiednio zabetonowanych poglądów. Okrutny kapucyn otworzył Hołowni oczy, a ten zorientował się, że za kilka lat kościoły będą świecić pustkami, zaś ów proces gwałtownego odchodzenia Polaków od tej instytucji zaczął się w chwili premiery „Kleru” Smarzowskiego, a potem osiągnął apogeum przy „Nie mów nikomu” Sekielskich. I ocknięty Hołownia zaczął optować za koniecznym rozdziałem Kościoła od państwa. Jeśli tak w istocie było, to kapucynowi z Solca należy się piwo.

W 2019 r. pisał w felietonie: „Gdybym był prezydentem, ogłosiłbym pięcioletnie moratorium na wszelkie spory światopoglądowe, wetował wszystkie ustawy choćby o centymetr zmieniające status quo w tematach takich, jak aborcja czy LGBT”. No to czekamy na prezydenturę Hołowni i gromadząc zapasy popcornu, szykujemy się do tego pięcioletniego moratorium.